Archiwum - Pierwszy blog.

   Przy okazji przenoszenia wkrótce likwidowanego bloga postanowiłem skopiować również treści poprzednich wpisów, których nie mógłbym eksportować i... Po prostu momentami nie wierzę. Zupełnie, jakbym był wówczas innym człowiekiem, a przecież to nie wydarzyło się aż tak dawno temu. Być może dlatego nie powinno to ulec zapomnieniu, pogrążeniu się w niebycie. A może to dlatego, że dzięki tamtym wpisom ktoś mnie dostrzegł... W każdym bądź razie - kopiuję. Wszystko. 

Pierwszy blog - Jeśli mnie oswoisz...  (11.2010r. - 02.2011r.)

Nostalgia.
16 listopada 2010   

Jesień. Ponury okres, kiedy szczególnie dopada mnie nostalgia, smutek i w efekcie rozdrażnienie. W tym roku również tak jest. Mimo, iż jeszcze wczoraj, będąc na spacerze z czworonożną przyjaciółką, sam podziwiałem piękno tejże pory. Wyjątkowo ciepło, kolorowo. Tak, obecność różnorodnych barw, szelest liści i zapach unoszący się w lesie mają swój urok. Odetchnąłem głęboko, jednak wciąż czułem, że coś mnie dusi. Tłamsi mnie, strasznie mnie tłamsi lęk...

Ech, sam nie wiem co się dzieje w mojej głowie. Postanowiłem odpłynąć. Skutek chwilowy, rozwiązanie żadne, jednak się skusiłem. I znowu żałowałem kiedy obudził mnie kac i silne pragnienie. Automatycznie wstałem, wykonałem codzienne czynności, wyprowadziłem Sabę. Później do pracy, mój azyl. Niestety znowu wszystko i wszyscy działali mi na nerwy. Strasznie wyżywałem się na chłopakach w pracy...

Kiedy już mogłem zniknąć w mej samotności i odpocząć przy upragnionym piwie, do domu niczym burza wpadła moja kuzynka. Włączyła światło, zaczęła energicznie krzątać się po domu, uśmiechać, trajkotać... Nie zmieniwszy pozycji siedziałem wodząc za nią oczyma, milczałem ponuro zastanawiając się skąd w niej tyle radości. Wreszcie przerwała potok słów, zatrzymała się i po chwili milczenia zapytała ni stąd, ni zowąd czy zamierzam znowu upijać się w samotności i poddawać się depresji. Strasznie mnie rozzłościła. Wpada do mojego domu, zaczyna w nim sprzątać mimo, że o to nie prosiłem i prawi mi morały! Wulgarnie odparłem na pytanie, każąc jej się wynosić. I nagle jej twarz zmieniła się, moje słowa zabiły w niej radość. Odeszła przygnębiona... A ja mam wyrzuty sumienia. Chciała dobrze... Przecież znamy się od dzieciństwa, jest dla mnie niczym siostra... Jak to jest, że człowiek w swej samotności pragnie czyjejś obecności, a jednocześnie sam odrzuca taką możliwość?

Szkoda słów...


Demony Przeszłości.
17 listopada 2010   

Zadrżałem. Stanął w drzwiach z paskiem w ręku. Wiedziałem co mnie czeka, zacisnąłem zęby w duchu błagając, by nie wziął kija... Ciężkimi krokami wszedł do pokoju. Nie krzyczałem kiedy zaczął mnie bić, to by niczego nie zmieniło. Wolałem fizyczny ból od gorzkich słów ze strony matki. Tłukł mnie tak długo, aż zabrakło mu oddechu. Na oślep. Ciężko oddychając opuścił mój pokój. Dziecięcy pokój. Płakałem. Nie z bólu, tylko z nienawiści…

Dość!

Zbudziłem się zlany potem niczym małe dziecko. To tylko zły sen, to już nie wróci... Oddychając głęboko opadłem z powrotem na poduszkę. Nie, nie zasnę. Usiadłem w oknie i rozmyślałem. O wszystkim. Wspominałem przeszłość. Składałem w całość urywki dzieciństwa, analizowałem swoją młodość, rozkładałem wszystko na czynniki pierwsze... Zdarza mi się być nieobecnym duchem do tego stopnia, iż nie zauważam, że nastał już ranek. Czas na bieganie, to zawsze uspokaja. Później siłownia.

Brat dzwonił, że wpadnie do mnie. Ucieszyłem się, ale zamiast mu o tym powiedzieć opierdoliłem go, że szkoła jest ważniejsza ode mnie. Jest ode mnie dużo młodszy. Mamy innych ojców, Michał mieszka ze swoim a ja mu opłacam studia w innym mieście. Młody potrafi mnie rozczulić jak nikt inny, zawsze ten mały braciszek – chociaż już dojrzały chłopak. Często jestem dla niego szorstki i niemiły, chociaż chciałbym inaczej...


Samotność.
19 listopada 2010   

Kolejny samotny wieczór i noc przy butelce wódki. Nie ma się do kogo odezwać, nawet nie ma do kogo napisać. Blues, wódka i rozmyślania. Coraz gorzej ze mną. Do pracy przychodzę na kacu. Po pracy nigdzie nie wychodzę, sam piję. Czasem mam ochotę rzucić wszystko w cholerę, ale głupia duma i honor nie pozwalają mi. Więc żyję. I coraz bardziej wątpię w sens mojego istnienia. Lepiej byłoby pójść do niego...

Samotność to taka straszna trwoga...
Ogarnia mnie, przenika mnie...


Tęsknota.
19 listopada 2010   

Ręka zadrżała, kiedy zapalałem znicz na jego grobie. Ciało przeszły dreszcze. O, tęsknoto okrutna! Dlaczego wciąż narastasz i bólem wypełniasz każdy zakamarek mej duszy... Pamiętam tamten dzień. Poczułem jak chłód ściska boleśnie moje serce. Tak wiele razy otarłem się o śmierć, ale nigdy nie czułem jej tak wyraźnie... Wiedziony przeczuciami pojąłem, że to podła śmierć wyrywa mego umiłowanego z objęć. To część mnie umierała razem z nim, choć tak daleko... Mijają dni, tygodnie, miesiące... Lata... Mówią – ogarnij się wreszcie, to było tak dawno temu. Kiedy ja coraz bardziej tęsknię... Za jego dotykiem, zapachem, głosem... Budzę się i szukam umiłowanego obok... Jakże boli puste łóżko...
Kocham, już zawsze będę kochał...


...
21 listopada 2010   
Weekend minął w miarę dobrze. Miałem zajęcia na uczelni. Pomagałem też wczoraj sąsiadce, ponieważ potrzebowała chłopa do przestawiania mebli. Hm, na szczęście jutro jest praca, mój azyl... Muszę mieć zajęcie, bezczynność źle na mnie wpływa. Człowiek zbyt wiele myśli i... Poza tym bardzo lubię moją pracę, spełniam się zawodowo. Zawsze miałem wyznaczony przed sobą ten cel. Wiedziałem które szkoły kończyć i co w życiu robić, miałem też motywację, by zacisnąć zęby i wytrwale brnąć przed siebie. Często wyjeżdżałem, chyba nawet trochę załuję, że tym razem zostałem w kraju. Tu otacza mnie zbyt wiele wspomnień... Z drugiej jednak strony będąc daleko zaczynam tęsknić za Polską, za moją Wisłą, za dobrze znanymi kątami. Zostałem na miejscu, jednak staram się nie nudzić. Rok temu rozpocząłem kolejne studia, w wolnym czasie zajmuję się sportem. Najgorsze są wieczory i bezsenne noce...
Jednym słowem u mnie nic nowego.
Pozdrawiam Was serdecznie i dziękuję za wpisy...


Edward Stachura „Pieśń V”
21 listopada 2010   

W krzywe sosny na pagórkach

bije wiatr

Smutno krzywym sosnom

Taki wieczór choć rano

idą chmury nisko drogą

choć rano…

gdzie jesteś ty słoneczko

Nie widzę ja ciebie

ni pod strzechą

ni na niebie

ani wody wielkiej nie widzę

tylko noc

choć rano…

Krzywe sosny na pagórkach rozdarł wiatr

W krzywych sosnach płacze ktoś

Gorączkowo.
22 listopada 2010   

Miałem ciężką noc. Koszmary senne, nerwowy i czujny sen nad ranem. Obudziłem się z 40' gorączki. Być może już wczoraj ją miałem, jednak nie zwróciłem uwagi. Mnie zawsze jest gorąco, podczas gdy inni się ubierają. Niestety nie mogłem pójść do pracy. Poprosiłem kumpla, żeby przyniósł mi jakieś leki i wróciłem do łóżka. Hm, jak to ja – długo nie poleżałem. Ledwo temperatura spadła do 38', zabrałem się za porządki. Przy moich książkach, a mam ich wiele, gdyż uwielbiam czytać. I ten zapach... Układam również notatki i ważniejsze dokumenty, bo w końcu pogubię się gdzie co jest. Zdecydowanie nie należę do pedantów, ale... Ordnung muss sein! : ) Nawyk z pracy...

Pozdrawiam.


Oczy afgańskich dzieci...
23 listopada 2010   

Nie wiem dlaczego wróciły do mnie w śnie oczy afgańskich dzieci... Stanąłem przed nimi, jak wówczas i bałem się spojrzeć, ponieważ to, co w nich ujrzałem przerażało... Żal ścisnął serce. Dzieci pozbawione radości, uczuć, dzieciństwa. Niedokarmione, nieleczone, bite. Prawa wojny są okrutne... Gorsza była myśl zaraz potem – że nawet dziecko potrafi zabić. Nie wytrzymałem ich spojrzenia, obudziłem się zlany potem...

Czasem ciężko jest powrócić do normalności mając w głowie tyle przeżyć, słów, obrazów. Ale trzeba...

Jadę do lekarza. Życzę miłego dnia...


Sennie.
24 listopada 2010  
 
Po raz kolejny zabieram się za pisanie notki. Mam straszny mętlik w głowie. Na niczym nie potrafię się skupić. Próbowałem czytać. Bezskutecznie. Po trzech stronach zaczynam myśleć o czymś zupełnie innym, przy piątej stronie właściwie nie wiem którą książkę czytam. Pomyślałem sobie, że mam czas, więc zajrzę do notatek, ponieważ w weekend mam sporo zajęć na uczelni. Nie, na tym również nie mogłem się skupić. Położyłem się, bezmyślnie złapałem za krzyżówkę. Z początku sprawnie wpisywałem kolejne hasła, wreszcie ogarnęła mnie senność. Już... Już prawie zasypiałem, kiedy... Usłyszałem dźwięk dzwonka. Po dłuższym czasie uświadomiłem sobie, że to nie sen, dźwięk dochodzi z realnego świata... Niech to szlag, nie wyłączyłem komórki!

-Tomek?
-Czego...
-Przeszkadzam?
-Gadaj czego chcesz...
-Jak zawsze miły! Stary, bo mam taką sprawę...
-Nietypową?
-Mhm – śmiech w tel – Mógłbym wpaść?

No i po spaniu...

Swoją drogą – dlaczego oni do mnie przychodzą z nietypowymi sprawami?

PS. Mój szczurzy staruszek choruje. Typowe objawy starości. Ospałość, chudnięcie, rzadka sierść, pyszczek stał się wyraźniejszy. Dzisiaj zauważyłem czerwoną wydzielinę przy oczach i nosku. Wyczytałem, że to nie jest krew. Jutro ma przyjść znajomy weterynarz. Staruszek już zbliża się ku końcowi, jednak wolałbym przedłużyć trochę jego czas.

 
Moja historia.
25 listopada 2010   

Urodziłem się jako niechciane dziecko, tak też całe życie byłem traktowany. Sponiewierany przez ojca często czułem się krzywdzony. Kiedy po kolejnej awanturze najmniejszy dotyk sprawiał okropny ból, a posiniaczone ciało w żaden sposób nie pozwalało się ukryć – matka kazała zostać mi w domu. Pytałem wówczas dlaczego tak jest, dlaczego wszystko robię źle i złoszczę ojca. Nie zaprzeczała, potwierdzała, że to moja wina. Gdyby nie ja, nie byłoby tych awantur, to przeze mnie ona też dostała w twarz. Nie rozumiałem tego. Byłem małym, wystraszonym dzieckiem. Prędko nauczyłem się w milczeniu znosić kolejne ciosy ze strony ojca, nie skarżyć się nawet matce. Nikomu nie mówiłem o tym, co się dzieje w domu. Myślałem, że to normalne. Tymczasem poznawałem inne dzieci i widziałem, że one tak nie mają... Wstydziłem się. Nikogo do siebie nie zapraszałem, unikałem rozmów o rodzicach.  Dorastałem w trudnych warunkach, jednak mój problem miał się zacząć później.

Od najmłodszych lat czułem pociąg seksualny do mężczyzn. Dorastałem. Z chłopca stawałem się nastolatkiem. Nie interesowały mnie rozmowy kolegów na temat dziewcząt, bardziej natomiast interesowali mnie oni sami. Bałem się tego i nie rozumiałem co się ze mną dzieje. Tylko przypadek pomógł mi uświadomić sobie wreszcie to, że jestem homoseksualistą. Pierwszy raz spodobał mi się, szukałem więcej. Szukałem i odnajdywałem, jednak w tajemnicy. Obawiałem się reakcji innych ludzi, szczególnie rodziny i znajomych. W ukryciu spotykałem się z mężczyznami, w ukryciu też przeżywałem moje pierwsze zauroczenie, zwykłe problemy okresu dojrzewania, a także wahania związane z poczuciem „inności”. Nie miałem komu o tym opowiedzieć, chociaż bardzo potrzebowałem wsparcia i rozmowy. Matka nigdy nie chciała o tym słyszeć, gardziła synem pedałem. Ojciec mnie niszczył.Dom nie był miejscem, do którego mogłem bezpiecznie wracać. Było coraz gorzej.Matka zaczęła się spotykać z innym, zaszła w ciążę. Ojciec bez przerwy pił.

Samotnie borykając się z różnymi myślami szukałem towarzystwa. Lubiłem przebywać z ludźmi, chociaż tak wiele musiałem przed nimi ukrywać. Będąc w wieku 16 lat poznałem kolegę, którego bardzo polubiłem. Wiele ze sobą rozmawialiśmy. Nadszedł czas, kiedy postanowiłem mu wszystko wyznać. Byłem szczęśliwy, że mam przyjaciela – tak wówczas traktowałem Roberta. Nie odrzucił mnie, nie byłem z tym wszystkim sam, przerwałem w końcu milczenie. Niestety przyjaźń nie trwała zbyt długo. Pewnego razu – kiedy wraz ze znajomymi wybraliśmy się na kilkudniowy odpoczynek – Robert siedząc przy ognisku i popijając piwo nagle zaczął głośno żartować na mój temat. Im bardziej jego słowa stawały się pogardliwe, tym głośniejszy był śmiech innych. Opowiedział im wszystko.
Wówczas nie radziłem sobie z podobnymi emocjami, poczułem się bardzo źle. Nikt nie wiedział o tym, że tego samego dnia, tuż przed przykrym zdarzeniem, zadzwoniła moja kuzynka z wieścią, że mam brata, jednak matka... Nie musiała kończyć. Zmarła. Bez słowa zabrałem moje rzeczy i opuściłem rozbawione towarzystwo. Ściemniało się na dworze, jednak ruszyłem w kierunku dworca.
Przede mną było około 10 km drogi, tymczasem zaczął padać deszcz. Przez głowę przeszła mi całkowicie niezrozumiała myśl - a ognisko? Dopiero po czasie zastanowiłem się, co mnie obchodziło w tamtej chwili ich ognisko? Wytrwale szedłem przed siebie nie zwalniając kroku. Płakałem, a deszcz zmywał łzy z mojej twarzy. W tym momencie czułem się całkiem sam, nieszczęśliwy i oszukany.

Zamknąłem się w sobie, odtrąciłem ludzi. Kilka dni później dowiedziałem się, że znajomi szukali mnie, jednak już mnie to nie interesowało. Piłem coraz częściej w samotności.

Siłę dawał mi ten maluszek potrzebujący opieki i cel, który postawiłem przed sobą. Jednak było coraz ciężej. Swoją frustrację wyładowywałem na ojcu, strasznie go tłukłem. Czułem satysfakcję, kiedy błagał mnie, bym przestał. Wkrótce się zapił.

Kiedy już straciłem nadzieję na to, że kiedykolwiek będę szczęśliwy, poznałem Wojtka... To było wielkie uczucie i trwało ponad osiem lat. Nic i nikt nie było nas w stanie rozdzielić. Bynajmniej tak nam się wydawało...

Nie zdołali tego uczynić ani jego rodzice, ani przeciwności, które rzucał nam los. Wreszcie byłem szczęśliwy. Miałem dom, w którym on zawsze na mnie czekał, w którym było wiele miłości i ciepła.
Spełniałem również inne marzenie, a mianowicie zostałem zawodowym żołnierzem. Przetrwaliśmy wiele, nawet rozłąki i niepewność, gdy wyjeżdżałem z kraju. Wojtek zawsze obawiał się, że nie wrócę, że stanie się coś złego. Tymczasem śmierć porwała jego...

Wróciłem do pustego domu, w którym każda rzecz przypominała mi jego i miałem ochotę wyć z bólu, umrzeć razem z nim... Nie było dnia, w którym bym nie błagał o śmierć... O ile byłem silnym człowiekiem i w milczeniu znosiłem ból, wówczas załamałem się. Strasznie się rozpiłem. Piłem i płakałem. Po pogrzebie popadłem w tak głęboką depresję, że przestałem jeść, pić, wstawać. Pamiętam tylko, że kuzynka przy mnie była i coś mi tłumaczyła, nie pamiętam jej słów. Chciałem się powiesić, jednak duma mi na to nie pozwalała. Walczyłem sam ze sobą. Przystawiałem broń do skroni, lecz nie potrafiłem strzelić.

Pomógł mi człowiek, który przeżył wojnę i obóz koncentracyjny. Potrząsnął mną. Zacząłem walczyć,
chociaż praca nad sobą okazywała się trudniejsza niż myślałem. Walczyłem z depresją, czasami nie mając siły podnieść się z łóżka. Jednak po latach wiem, że było warto. Dzięki temu, co mnie spotkało stałem się silniejszy. Wróciłem do pracy i na niej się skupiłem.

Żyję – wiem, że właśnie tego chciałby Wojtek. Zatem żyję i spłacam dług starając się pomagać innym. Kiedy słyszę jedno szczere DZIĘKUJĘ - wiem, że moje życie ma sens. Dzisiaj usłyszałem.
I nie ma lepszej motywacji, by jutro wstać i życ dalej, choć bez niego.

To ja powinienem dziękować.

Dobranoc...


...
28 listopada 2010   

I po weekendzie. Wczoraj spędziłem 12 godzin na uczelni. Mój mózg zaczął się bronić przed nadmiarem wiedzy, więc roześmiałem się głupio z ssania i połykania w okresie niemowlęcym. Muszę przyznać, że pani doktor dziwnie na mnie spojrzała... Na szczęście dzisiaj miałem tylko jeden wykład i cały dzień wolny. Dzień rozpocząłem koło piątej rano, pobiegłem 15 km, szybki prysznic, uczelnia. Wykorzystałem dość ładną aczkolwiek zimową pogodę na długi spacer z moją sabaką. Mimo, że uwielbiam ciepło i wygrzewanie się na słońcu, potrafię docenić piękno każdej pory roku. Saba lubi zabawy w śniegu, więc szalała dzisiaj z radości. Cieszę się, że jutro idę do pracy, od razu się poprawił humor. :) Jeszcze mnie boli gardło, ale cóż... Najwyżej nie będę zbyt mocno krzyczał na chłopaków!


„Cześć kochanie!”
29 listopada 2010   
Dzisiejszy dzień zacząłem standardowo od „o kurwa, ja pierdole” itd. Godzina 5:00. Ciemno, bardzo zimno, wiatr wdzierał się dosłownie wszędzie. Wytrwale pobiegłem 15 km. Bez psa, bo kuliła się z zimna.

Humor nieco poprawił się, kiedy pojechałem do pracy. Żartowałem wczoraj, że postaram się być miły, jednak wcale nie musiałem się starać. Bardzo przyjemnie mi się zrobiło, gdy zobaczyłem, że chłopacy naprawdę ucieszyli się na mój widok po tygodniowej nieobecności. Od razu mocna kawka. No tak, wiedzą co lubię. Z lekkim uśmieszkiem zapytałem, co zdążyli nabroić pod moją nieobecność... Kiedy mi się przyznali wybuchnąłem szczerym śmiechem. Mówią, że nigdy nie wiedzą jak zareaguję, gdyż potrafię się z nimi śmiać, a innego dnia krzyczę o głupoty. W każdym bądź razie dzisiaj nie krzyczałem. Stęskniłem się za nimi i powiedziałem to – rzadko mówię takie rzeczy. Przy takiej pogodzie zrobiliśmy to, co trzeba i dałem im trochę luzu.

Aa... i głośno powitałem kolegę, który ostatnio domagał się czułości...
„Cześć kochanie!”
Tak, jak się spodziewałem, wywołało to wiele śmiechu. Mimo, że nadal mnie boli gardło bardzo cieszę się z powrotu do pracy.


Budzikom śmierć!
30 listopada 2010   

Przez problemy ze snem zdecydowanie za mało odpoczywam. Najlepszym tego przykładem był dzisiejszy poranek. Godzina 5:00. Wstałem nieprzytomny. Starym zwyczajem poszedłem do kuchni zaparzyć mocną kawę. Czajnik z wodą wstawiłem do lodówki... No cóż, zdarza się – powiedziałem do Saby, kiedy patrzyła na mnie jak na wariata. Ostatecznie jednak wypiłem gorącą kawę i wyszedłem na dwór. Biegłem i potykałem się o własne nogi, a jak nie o nogi, to ślizgałem się w śniegu. Wsypałem coś jeszcze do tej kawy? Zdołałem pokonać trasę nie przewracając się. Pora na szybki prysznic, to mnie rozbudzi – pomyślałem... Nie pomogło nawet to, że zamiast ciepłej wody odkręciłem zimną. Czas mnie ponaglał, a jestem punktualnym człowiekiem, więc nadal nieprzytomny wsiadłem w auto. Chciałoby się rzec, że masakra. Na drodze ślisko a ja zamyślony i... W ostatniej chwili uratował mnie szybki refleks, niewiele brakowało bym komuś wjechał w tyłek.

Co zrobić z tym brakiem snu?


„Ratuj mnie... On mnie zajebie.”
3 grudnia 2010   
Młodego poznałem przez naszego wspólnego znajomego. Z początku zdziwiłem się, gdy podszedł do mnie i zapytał nieśmiało czy możemy porozmawiać na osobności. Nie kryjąc zdumienia spojrzałem mu badawczo w oczy. Zaczął się czerwienić i przepraszać, chciał się wycofać. Zatrzymałem go stanowczym ruchem ręki i już nieco łagodniej zaproponowałem, że możemy wyjść na balkon. Wieczór był ciepły, więc z ulgą opuściłem zadymione pomieszczenie i wychyliłem się przez balustradę. Tak się zamyśliłem, że omal zapomniałem o jego towarzystwie. Stał cichutko obok i miałem wrażenie, że jest gotowy do ucieczki. Dawałem mu na oko 17 lat, okazało się, że nie ma jeszcze 16. Widziałem, że chce mi coś powiedzieć ale się boi, więc starając się przybrać łagodny ton głosu zapytałem co się stało... Zapytał wówczas czy to prawda, że jestem gejem.
„-Tak, to prawda, dlaczego pytasz? -Bo... Bo ja chyba też...”
Tak zaczęły się nasze długie rozmowy. Młody ma w sobie wiele wątpliwości i brak wsparcia ze strony najbliższych, zawsze staram się wskazywać mu różne drogi, rozwiązania. Nie narzucać, jedynie podrzucać pomysły.

Zaskoczył mnie dzisiaj telefon od niego, zwykle rozmawialiśmy wieczorem.
„-Czarny... Ratuj mnie... On mnie zajebie.”
Nie miałem zbytnio czasu na rozmowę, próbowałem go uspokoić. Dowiedziałem się, że do szkoły wezwano jego ojca, ponieważ młody pokłócił się z księdzem. Nie musiał mi tłumaczyć, że w jego sytuacji oznacza to awanturę. Umówiłem się z nim za godzinę, by wspólnie coś wymyślić.

Jak powiedziałem, tak uczyniłem. Po pracy, jeszcze w mundurze, bezzwłocznie wsiadłem w auto i podjechałem po młodego. Po drodze wstąpiłem do naszej ulubionej pizzerii, bo niczego nie zdążyłem ugotować, a on głodny... Zabrałem na wynos i pojechaliśmy do mnie, by w spokoju porozmawiać.
Młody milczał całą drogę, kręcił się niespokojnie, minę miał zmartwioną. Żal mi go było, bo wiem jakie to uczucie, kiedy za najmniejszą błahostkę można oberwać... Uśmiechnął się nieco, kiedy Saba zaczęła szaleć z radości, że wróciłem i przyprowadziłem gościa. Wyszedł z nią, tymczasem ja przygotowałem dla nas jedzenie i gorącą herbatę – przecież ten dzieciak cały przemarzł. Trochę wstydził się, ale przekonałem go, żeby wcinał i się niczym nie martwił. Miałem wyrzuty sumienia, że go karmię pizzą, powinienem mu podać jakieś domowe i zdrowe danie – ale lodówka prawie pusta, bo nie byłem przygotowany na taką sytuację.

Kiedy najadł się i ugrzał poczuł się bezpieczniej. Zaczął opowiadać jak to się stało. Zdenerwowałem się, bo ten facet w kiecce wygadywał głupoty i obrażał homoseksualistów. Młody rzeczywiście zbyt ostro pojechał, jednak to jeszcze dzieciak... Ok., młody chłopak... Dlaczego nikt nie czepi się księdza, powinien liczyć się ze słowami! Ech... Przemilczałem to, by nie nakręcać młodego. Skupiłem się na problemie ojca, który najprawdopodobniej znowu go uderzy (oby tylko raz)... Zastanawiam się, czy nie wpierdolić gnojowi, ale obawiam się, że później będzie się odgrywał na młodym. Obojętnie też nie mogę patrzeć na to, co się dzieje... Policja? Sam się zaśmiałem z tego pomysłu. Wiem jak „pomagali” mojej koleżance (nawet wczoraj o tym wspominałem). Mógłby zostać u mnie, ale kiedyś będzie musiał wrócić i będzie jeszcze gorzej. Chociaż sam kiedyś uciekałem na kilka dni, by uniknąć awantur. Jutro jest wolne. Tak właśnie pomyślałem – niech zostanie u mnie do niedzieli, w niedzielę odwiozę go i pogadam sobie z jego ojcem. Przedtem jeszcze zadzwonię do matki, żeby wiedziała gdzie jest. Nie... Gdybym jej powiedział, że jest u mnie dopiero by sobie pomyślała... U faceta 20 lat starszego na noc?

Spojrzałem na młodego i chciałem zapytać co on myśli na ten temat, kiedy spostrzegłem bandaż na jego ręce. Bez słowa złapałem za rękę i podwinąłem rękaw. Ostro zapytałem co to jest, chociaż znałem odpowiedź, a młody... Zaczął płakać. Miałem ochotę go opierdolić ale coś mi podpowiedziało, że lepiej będzie jak przytulę (jak dawno nikogo nie przytulałem)... Wtulił się we mnie i płakał tak, że bolało mnie serce. Nic nie mówiłem, pozwoliłem mu się wypłakać i uspokajająco głaskałem po plecach. Postanowiłem, że nie może dziś tam wrócić. Aby nie miał przeze mnie dodatkowych problemów kazałem mu powiedzieć, że zostaje u kolegi, którego jego matka zna.

Jutro ugotuję mu domowy obiad i cały dzień przegadamy. Musi mi obiecać, że przestanie się okaleczać, a ja łatwo nie odpuszczam! W niedzielę go odwiozę do domu. Bardzo żal mi chłopaka, zasnął zmęczony nadmiarem emocji i płaczu. Nie przebudził się nawet wtedy, kiedy przenosiłem go do drugiego pokoju. Jeszcze nie wiem co zrobię ale nie zostawię tego tak, jak jest. Muszę poważnie porozmawiać z jego matką, być może da się jeszcze przemówić jej do rozumu. Ze starym pogadam sobie inaczej... Musiałem nalać sobie czystej, bo mnie nosi jak pomyśle o tym bydlaku!


Jest nadzieja.
5 grudnia 2010    

Poczucie bezpieczeństwa i rozluźnienie prędko zniknęło z twarzy Młodego, kiedy byliśmy w drodze do jego domu. Znowu zrobiło mi się żal chłopaka, jeszcze niedawno śmiał się w przyjacielskiej atmosferze, po długich rozmowach, żartach, a wreszcie imprezie, która nieoczekiwanie przeniosła się do mnie. Jednak powrót do domu i rozmowa z jego matką nas nie minie, więc kiedy upewnił się, że jego ojciec wyjechał z domu, zdecydowanie kazałem mu pakować się do auta. Ruszyliśmy, chociaż pytał czy nie możemy trochę później... Tłumaczyłem mu, że im szybciej porozmawiamy, tym lepiej.

Pani J. ze zdumieniem otworzyła nam drzwi. Szczupła (powiedziałbym nawet, że chuda) kobiecina niewiele starsza ode mnie, jednak zniszczona przez życie... Ile ona musiała się już namęczyć z tym tyranem...! Z zamyślenia wyrwał mnie głos Młodego. Stał blisko mnie, jakby chciał się za mną schować. Nieśmiało mnie przedstawił. Powitałem kobietę i zapytałem czy możemy porozmawiać, chodzi o jej syna. Chyba pomyślała, że coś zmalował, gdyż spojrzała na niego znacząco. Wpuściła mnie do środka i posadziła przy stole w kuchni, sama zaczęła się krzątać i w pośpiechu ogarniać nieład. Nie odmówiłem mocnej kawy. W pewnym momencie stanowczo poprosiłem, by przestała się kręcić w kółko i porozmawiała ze mną.

Natychmiast zapytała co Młody znowu narozrabiał... Nic nie narozrabiał. Powiedziałem, że jestem znajomym jego kuzyna (zgodnie z prawdą). Delikatnie poruszyłem temat obecnej sytuacji w ich domu. Naturalnie Pani J. zaczęła zaprzeczać, ale wcale mnie to nie zraziło, mówiłem dalej. Zwróciłem uwagę na ręce Młodego, nie może być tak dłużej! Tłumaczyłem jej, że tak nie musi być – cały czas starając się mówić łagodnie i spokojnie. Kobieta najpierw zaprzeczała, później milczała a na końcu ku memu zdziwieniu rozpłakała się krzycząc – „a co ja mogę zrobić!” To był dla mnie wyraźny sygnał, że ona potrzebuje pomocy i chce jej, tylko strach nie pozwala jej podjąć konkretnych działań. Młody był przy tej rozmowie, więc objął matkę... Pomyślałem wówczas, że łączy ich silna więź... Nie można pozwolić by ten pierdolony pan i władca nadal się znęcał...

Kiedy się nieco uspokoiła mówiłem dalej. Opowiedziałem jej o mojej koleżance, która przez lata była zastraszana i bita przez swojego męża. Pozwalała na to, chociaż wielokrotnie proponowałem jej pomoc. Czasem przyjeżdżałem do niej, kiedy bała się o siebie i swoje córeczki. Pewnej nocy zadzwoniła zapłakana, bym szybko przyjechał. Bezzwłocznie wsiadłem w auto i pojechałem.
Błagała bym zabrał ją i dzieci z domu (meliny...) Oczywiście jej pomogłem, chociaż przedtem musiałem zająć się jej rozwścieczonym mężem. Zamilkłem na chwilę sprawdzając reakcje kobiety... Uniosła głowę i zapytała cicho co się stało z moją koleżanką. Na to czekałem! Opowiedziałem jej dalsze losy koleżanki. Podkreślając, że trzeba chcieć przyjąć pomoc a odpowiednie osoby się tym zajmą. Koleżanka jest już bezpieczna ze swoimi córeczkami, ponadto wszystkie trzy są pod opieką lekarzy.

Zaproponowałem jej, że mogą porozmawiać. Ona przeszła podobne piekło. Pani J. zawahała się...
Poprosiłem Młodego o kartkę i długopis – zapisałem dwa numery (mój i koleżanki), które wręczyłem jego matce. Zgodziła się na taką rozmowę, jednak ze strachem w oczach prosiła, by mąż... Nie musiała kończyć, obiecałem, że wszystko w tajemnicy.

Podziękowałem za kawę i wstałem kierując się do wyjścia. Powiedziałem Pani J., że zdaję sobie sprawę, iż podjęcie jakichkolwiek decyzji i działań jest bardzo trudne, jednak służę pomocą. Pochwaliłem ją też, że dzisiejsza rozmowa również nie należała do łatwych a jednak nie wyrzuciła mnie za drzwi. :) Jej zatroskaną twarz rozjaśnił nieco uśmiech...

„Właściwie dlaczego pan to robi?”
Zastanowiłem się chwilę nad odpowiedzią.
„Ponieważ mnie wtedy nikt nie pomógł” – odrzekłem.


Sen.
6 grudnia 2010   

Zapadła noc.
Przedzierałem się przez gęsty las.
Uciekałem przed kimś (czymś).
Ogarnął mnie lęk, bardzo silny lęk.
Leśne drogi, które znam na pamięć nagle wydały mi się obce,
nie wiedziałem dokąd uciekać.
I te cholerne uczucie, że ktoś (coś) depcze mi po piętach!
Nagle potknąłem się o korzeń starego drzewa,
ostry ból przeszył prawą kostkę.
Upadłem, grzebiąc tym samym szansę na ucieczkę.
Dopadł mnie.
Odwróciłem się i prędko zorientowałem się,
że pochyla się nad moim leżącym na wznak ciałem.
Myśl... Co zrobić, w jaki sposób uciec?
Próbując zapanować nad lękiem, który mnie obezwładniał,
starałem się powtarzać sobie, że spokój to podstawa…
Zadać mu cios, przewrócić, uciekać.
Nie dam rady biec z tą nogą.
Rozpaczliwie rozejrzałem się wokół.
Muszę próbować!
Chwyciłem w dłoń garść piachu,
przełamując strach rzuciłem mu prosto w twarz.
Chociaż twarzy nie widziałem,
ponieważ była ukryta pod kapturem…
Ruch był bardziej spontaniczny niż przemyślany,
jednak zdezorientował napastnika.
Poderwałem się z ziemi
i uderzyłem w niego ciężarem całego ciała.
Upadł ciągnąc mnie za sobą.
Chwilę szarpaliśmy się, zaczął mnie dusić.
Powoli opadałem z sił czując jak przenikliwe zimno
zaciska się na mojej szyi, nie mogłem załapać oddechu.
Ostatnia myśl przed pożegnaniem się z nadzieją –
dlaczego nie wziąłem broni?

Zbudziłem się zlany potem.
Nie mogąc załapać oddechu usiadłem przy otwartym oknie.
Minęło sporo czasu zanim oddech się uspokoił a lęk zniknął.
Nie wiem co się ze mną dzieje...?

...i znowu go straciłem...
7 grudnia 2010    

„Podaj mi rękę” – mówił.
A był to brzask czysty jak dziecięcy śmiech...
Zjawił się tuż przede mną szczęśliwie uśmiechnięty,
Ufnie chwyciłem go za dłoń i pozwoliłem porwać
z dala od trosk, między kryształowe wodospady powietrza...
Jak miło było płynąć między chmurami!
Pod nami zostało brudne miasto,
które zastygło w strugach deszczu.
Śmiał się jak wówczas, jego radość pieściła me serce.
Nagle realny dźwięk spędził resztki snu z powiek
I znowu go straciłem...

Dzwoniła Pani J. Powiadomiła mnie, że umówiła się z moja koleżanką i znowu zasypała podziękowaniami... Starając się zapanować nad drżącym głosem wyraziłem mą radość z tego powodu. Chyba niezbyt przekonująco, gdyż zapytała dlaczego jestem smutny.

„Smutny? Wydaje się Pani, trzymam kciuki...”

Kończąc rozmowę otarłem samotną łzę z polika, sam przed sobą wstydząc się tej słabości.

Dzisiejszego dnia nie poszedłem do pracy, natomiast zająłem się innymi pożytecznymi zajęciami. Byłem oddać krew, ponieważ regularnie oddaję.

Następnie pojechałem do Pana S. Jest to starszy i schorowany człowiek, któremu w miarę możliwości staram się pomagać. Bardzo ucieszył się na mój widok, czekał z pysznym obiadem.
Natychmiast poczułem jaki jestem głodny. Pan S. zna mnie od dziecka, więc wie jaki ze mnie żarłok!
Dokładał mi śmiejąc się, że sam nie zjadłby tego w tydzień. Zrobiło mi się jakoś cieplej na sercu i humor uległ poprawie. Pomogłem sprzątnąć, po czym pojechaliśmy do lekarza. Zostawiłem Pana S. w kolejce, a sam poszedłem zrobić mu zakupy. Nie cierpię zbyt długich zakupów, więc uwinąłem się szybko i zdążyłem wrócić po Pana S. Kiedy wróciliśmy do jego mieszkania i ułożyłem wszystkie zakupy, nie mogłem odmówić dobrej kawy. Zawsze miło mi się rozmawia z Panem S., Pozwalam mu się wygadać, sam raczej niewiele opowiadam o sobie. Często też wspominamy mojego dziadka,
który był wspaniałym człowiekiem (nawiasem pisząc Pan S. jest jego znajomym). Dziadek budzi we mnie ciepłe uczucia i chyba najmilsze wspomnienia z dzieciństwa.

Wyszedłem od pana S. w znacznie lepszym nastroju niż rano, choć nadal jestem trochę nieobecny...


Morderca…
8 grudnia 2010   

Poczułem dzisiaj nagły odpływ sił. Kiedy po pracy znowu dzwonił telefon wyłączyłem go. Jakkolwiek był to egoistyczny sposób myślenia nie miałem ochoty słuchać cudzych problemów. Każdemu się zdarza, prawda? Zresztą później oddzwoniłem.

Zacząłem szybko biec przed siebie. Zawsze tak robię, jakbym chciał uciec stąd jak najdalej. W miarę upływu czasu emocje opadają, A stopy dotykające ziemi dają poczucie pewnego gruntu.

Biegłem bardzo długo i szybko, w pewnym momencie poczułem, że zaschło mi w gardle. Zboczyłem z trasy wstępując do pobliskiego pubu. Usiadłem z zimnym piwem w kącie, by nie narażać się na kontakt z ludźmi. Wypiłem jednym tchem i zacząłem zbierać się do wyjścia, irytował mnie hałas.

Wtem drogę zastąpiła mi znajoma sylwetka. Jak pech to pech! Zerknąłem na niego z nieukrywanym zniechęceniem, bez słowa chciałem go minąć. Kiedy dał mi do zrozumienia, że nie ma zamiaru zejść mi z drogi poczułem jak narasta we mnie agresja. Nigdy nie pałaliśmy do siebie sympatią.

„Czego chcesz” – wycedziłem przez zęby.

Spojrzał na mnie z tym ironicznym uśmieszkiem, zmierzył od stóp do głowy i dobitnie użył słowa,
które wytrąciło mnie z równowagi.

„Morderca!”

Uderzyłem go, zachwiał się na nogach i prawie upadł. Przez moment zaniepokoiłem się, czy nie uderzyłem zbyt mocno, bo trzymał się za głowę i sprawiał wrażenie jakby miał omdleć. Ale tylko przez chwilę. Ruszyłem bez słowa w kierunku wyjścia, krzyczał jeszcze za mną, że naprawdę mam coś z głową, jednak nie odwróciłem się.


Nad grobem...
9 grudnia 2010   
Czasem dopadają mnie wątpliwości. Zadaję sobie pytanie – mimowolnie - jaki sens ma życie pełne cierpienia? Życie bez niego...

Podążam wówczas na cmentarz i wśród zniszczonych nagrobków odnajduję jego. Człowieka, który przed laty przyszedł mi z pomocą. Pozwolił wylać łzy, które nigdy nie miały prawa bytu, jak na spowiedzi wyznać wszystkie rzeczy dobre i te złe, kląć, krzyczeć, a wreszcie ten jeden jedyny raz
prosić o pomoc... Staję nad jego grobem i wspominam uśmiech, który zawsze budził moje zdziwienie. Uśmiech człowieka, który widział tyle zła, który przeżył obóz koncentracyjny. Były więzień Auschwitz, którego optymizm mnie zawstydzał. To jego dłoń chwyciła moją, kiedy drżąc przystawiałem broń do skroni, i delikatnie opuściła ją w dół.

Kładę kwiaty na grobie i nie modlę się, nie potrafię, Po prostu głośno mu dziękuję za uratowanie mi życia.

Odchodzę z uniesioną głową.

Czasem tego potrzebuję, podobnie jak przebywania w miejscach zagłady. Siadam wówczas samotnie a czas przestaje istnieć. Pamiętam jak kolega zaniepokojony mą długą nieobecnością zajrzał do krematorium. Ujrzał mnie siedzącego na podłodze z tępym wzrokiem wbitym przed siebie. Z lękiem zapytał co robię.

„Ja? – spojrzałem na niego zdumiony – siedzę z nimi...”


ADAM   A.   ZYCH

„Birkenau”

tu się kończy świat –

pomyślałem

widząc

zbyt przestrzenne

pole nienawiści…


Oświęcim, sierpień 1999




Krzysztof Kamil Baczyński
11 grudnia 2010   

”Deszcze”

Deszcz jak siwe łodygi, szary szum,
a u okien smutek i konanie.
Taki deszcz kocham, taki szelest strun,
deszcz – życiu zmiłowanie.

Dalekie pociągi jeszcze jadą dalej
bez ciebie. Cóż? Bez ciebie. Cóż?
w ogrody wód, w jeziora żalu,
w liście, w aleje szklanych róż.

I czekasz jeszcze? Jeszcze czekasz?
Deszcz jest jak litość – wszystko zetrze:
i krew z bojowisk, i człowieka,
i skamieniałe z trwóg powietrze.

A ty u okien jeszcze marzysz,
nagrobku smutny. Czasu napis
spływa po mrocznej, głuchej twarzy,
może to deszczem, może łzami.

I to, że miłość, a nie taka,
i to, że nie dość cios bolesny,
a tylko ciemny jak krzyk ptaka,
i to, że płacz, a tak cielesny.

I to, że winy niepowrotne,
a jedna drugą coraz woła,
i to, jakbyś u wrót kościoła
widzenie miał jak sen samotne.

I stojąc tak w szeleście szklanym,
czuję, jak ląd odpływa w poszum.
Odejdą wszyscy ukochani,
po jednym wszyscy – krzyże niosąc,
a jeszcze innych deszcz oddali,
a jeszcze inni w mroku zginą,
staną za szkłem, co jak ze stali,
i nie doznani miną, miną.

I przejdą deszcze, zetną deszcze,
jak kosy ciche i bolesne,
i cień pokryje, cień omyje.
A tak kochając, walcząc, prosząc
stanę u źródeł – studni ciemnych,
w groźnym milczeniu ręce wznosząc,
jak pies pod pustym biczem głosu.

Nie pokochany, nie zabity,
nie napełniony, niedorzeczny,
poczuję deszcz czy płacz serdeczny,
że wszystko Bogu nadaremno.
Zostanę sam. Ja sam i ciemność.
I tylko krople, deszcze, deszcze
coraz to cichsze, bezbolesne.


Rocznica stanu wojennego.
13 grudnia 2010   
Obudziłem się rano z pierwszą, niemrawą myślą,  że dzisiaj jest ważny dzień. W pamięci stanęły mi dziecięce wspomnienia. 13 grudnia 1981 rok – wprowadzenie na terenie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej stanu wojennego. Ciekaw jestem ile osób, szczególnie w młodym pokoleniu, pamięta o tym wydarzeniu... Kiedy zapytałem Młodego czy wie jaka dzisiaj rocznica, spojrzał na mnie zdumiony. To smutne. Bynajmniej mnie smuci brak zainteresowania historią własnego narodu. Trzeba dodać, że najnowszą historią.  Przecież stan wojenny miał służyć przede wszystkim złamaniu polskiego społeczeństwa, zniszczeniu marzeń o niepodległości.

Mimo, że nasz rząd pozostawia wiele do życzenia, cieszę się, iż jest dzisiaj tak a nie inaczej.


Beznadzieja.
15 grudnia 2010    

Ciężko jest się budzić, gdy cienie każdego dnia zasłaniają wszystko. Oddychaliśmy wzajemnymi życiami, a teraz… Teraz brakuje mi tlenu. Rozebrany siadam w oknie, pełną piersią nabieram świeżego powietrza. Mrużę jeszcze zaspane oczy... Wszędzie biało, wszędzie zimno... Spoglądając w górę zastanawiam się czy to możliwe, żeby niebo było aż tak wysoko? Zaraz, zaraz, jakie niebo... Moją wizją raju byłeś Ty i dom z wielkim ogrodem – Twoim królestwem... Dlatego nie ma tu ani jednego kwiatu, bez Ciebie nie mają prawa kwitnąć... Moje najlepiej ułożone plany rozpadły się na kawałki na moich ranach i niszczą sny... Taki samotny dzień. I jest mój. Czuję się bardzo słaby, choć nie okazuję, a jednocześnie zbyt silny, by się poddać. Moje serce wybiera śmierć,  głowa daje życie...
Znowu szarpię się sam ze sobą. Może powinienem komuś opowiedzieć jaki ten dzień jest beznadziejny?

Nie mam ochoty.

Nienawidzę samotności, ale w niej czuję się najlepiej. I znowu warczę na ludzi. Jak zbity pies.


...
17 grudnia 2010    

Przepraszam za moją nieobecność.
Mam kiepskie dni, które sam muszę przetrawić.
Kiedy dzieje mi się coś złego ludzie działają na mnie irytująco.
Jak zbity pies samotnie uciekam w znane kąty.
Jednym słowem mruk.
Uporam się sam ze sobą i wrócę z jakąś obszerniejszą notką.

24 grudnia 2010r.
24 grudnia 2010    
Nastał dzień świąt Bożego Narodzenia. Stwarzam pozory, że jest to dla mnie dzień jak każdy inny,
jednak nie do końca mi się to udaje. Nie wierzę w Boga, więc nie mam czego świętować.
A jednak... To dla mnie ciężki okres. Złe wspomnienia.

Ostatnia Wigilia, którą spędziłem w domu rodzinnym wciąż sprawia, że przechodzą mnie dreszcze. Pusta lodówka. Bałagan. Nawaleni rodzice spali. By sobie nieco poprawić nastrój wybrałem się na spacer po parku, który o tej porze roku ślicznie wyglądał otulony białym puchem i skąpany w ciepłym blasku zachodzącego słońca. Cóż z tego... Gdy tylko wróciłem ojciec zaczął się awanturować. Skończyło się na tym, że znowu się ostro pobiliśmy.

Potem sam w tym czasie piłem, by nie myśleć ani nie czuć. Kiedy pojawił się Michał robiłem co mogłem, by miał lepsze wspomnienia niż ja. Chciałem, by się śmiał, by jego oczy były radosne.
Był mi wtedy jak miód na serce.

Wielkim wsparciem w tym czasie była mi moja miłość. Wojtek był człowiekiem wierzącym. Szanowałem jego wiarę i wspólnie staraliśmy się budować rodzinną atmosferę. Odczytywał fragment Biblii mówiący o narodzeniu Jezusa Chrystusa. Ech, jak dawno nie słyszałem jak on pięknie czyta...
Zawsze delektowałem się jego spokojnym, melodyjnym głosem, znakomitą dykcją i przypominało mi się, kiedy leżałem w szpitalu a on przychodził do mnie i opowiadał mi rozmaite historie, bym się nie nudził.

Wiele kolejnych świąt spędziłem daleko stąd, wyjeżdżając na misje.

A teraz... Zostałem w kraju, jednak Michał nie pozwoli mi spędzić tego czasu samotnie. Wpadł do mnie, kiedy rządziłem w kuchni przygotowując kilka potraw. Radośnie opowiadał o nieistotnych sprawach starając się nieco rozweselić ponurego brata. W pewnym momencie spojrzałem na niego i głęboko się zamyśliłem. W myślach mignęły mi lata, kiedy ze zniecierpliwieniem odliczał pozostałe dni do świąt, zaglądał pod choinkę, roześmiany rzucał mi się w objęcia szczęśliwy tak, jak potrafi być tylko małe dziecko. Długo stałem patrząc na niego nieobecnym wzrokiem.
W dłoni wciąż trzymałem nóż.

„Chcesz mnie zabić tym nożem?” – żartobliwie szturchnął mnie w żebra, poczym zajrzał do garnków ze śmiechem wyjadając to, co najlepsze.

Nienawidzę świąt. Jednak dla niego warto się postarać – mimo, że jest już dorosłym chłopakiem.

Rozmawiałem też chwilę z kolegami, którzy są teraz w Afganistanie. Może trochę żałuję, że jestem tutaj, jednak swoje też tam przeżyłem. Czas trochę odpocząć...

Irytują mnie te wszystkie reklamy, życzenia i świąteczny szał, który głównie sprowadza się do biegania po sklepach i wydawania pieniędzy. Jednak życzę Wam przede wszystkim spokoju i zdrowia.


Panta rhei.
2 stycznia 2011    

Życie upływa zbyt szybko.
Nasze dni przemijają w zawrotnym tempie.
Mam wrażenie, że budzę się w poniedziałek,
a kładę się spać w niedzielę.
To, co jest pomiędzy tymi skrajnymi dniami tygodnia
jest prawie nieuchwytne.
Kolejny tydzień zaciera poprzedni.
Wszystko dzieje się tak szybko,
że wielu rzeczy nie potrafię utrwalić  w pamięci.
Nie nadążam nacieszyć się dobrą chwilą.
Mój styl życia nie jest dobry.
Wszystko podporządkowane jest obowiązkom.
Czas na chwile wypoczynku jest wykradany
z godzin niekończących się zadań i obowiązków.
Bo kiedyś trzeba się napić.

Minął więc kolejny rok mojego życia.
I jak co roku od kilku dni chodzę pijany,
by zagłuszyć myśli a one i tak uporczywie wracają.
Spotkałem się z nielicznymi krewnymi, z którymi utrzymuję kontakt i znajomymi, lecz myślami byłem gdzieś dalej.
Nie obyło się bez flaszki wypitej na cmentarzu...
Usiadłem, zapaliłem znicze.
Pijąc przywoływałem zapamiętane słowa i obrazy.
Wspominałem niespiesznie.
Zawsze zdumiewa mnie
zapisana na grobie data kresu życia.
Wydaje się taka nierealna.
Przecież jeszcze nie tak dawno byliśmy razem...
Wszystko wydaje się takie nieodległe, niemal wczorajsze.
Kłębią się myśli o przemijaniu.
O zbyt szybkim upływie czasu.

Na co dzień raczej nie myślimy o tym,
że być może rozmawiamy z daną osobą po raz ostatni.
Snujemy dalekosiężne plany,
a tymczasem nie wszyscy doczekamy nawet jutra.
Trudne są te rozważania, bo dotyczą ostateczności.
Nieodwracalnego końca.
Kresu życia.
Niewiadomego dnia odejścia.
Każdy wie, że ten ostatni dzień życia nastąpi.
Niestety często sądzimy, że tenże dzień jest jeszcze odległy,
a życie pokazuje nam coś innego.
Tak było z nami.
W jednej chwili runęły wszystkie plany naszej wspólnej przyszłości.
Runął mój świat.

Również chciałem umrzeć,
jednak wiem, że to mnie nie ominie.
Okazji trochę już miałem, a jednak żyję…
I nie wiem kiedy umrę.
Jutro, za kilka lat, może dożyję starości.
Daję sobie jeszcze czas, chociaż czuję się marnie.
Nawet jeśli niewiele go już mam.

Cmentarze sprawiają, że zastanawiam się jednak,
jak to moje życie przebiega.
Jakie było dotąd?
Niespokojne, pełne bólu ale i chwil  radości...
Dobre, czy złe?
Ciężko ocenić.
Kilku ludziom pomogłem, kilku skrzywdziłem.
Jednym podawałem pomocną dłoń, do innych strzelałem.
Jakie to życie będzie jutro, za miesiąc, rok...
Co mnie do cholery jeszcze czeka?
Pragnę tylko spokoju, naprawdę.

Często zastanawiam się, dlaczego tak wielu z nas
zaczyna doceniać innych dopiero po ich stracie.
Dlaczego nie posłuchałem go, gdy prosił bym został.
Nie było mnie przy nim w chwili najcięższej,
umierał beze mnie.
A gdybym został? Może nie byłoby żadnego wypadku.
Bezsensowne gdybanie... Już za późno.
Nadal go potrzebuję mimo oddalenia.
Pamięć dodaje mi sił i wiary.
W końcu kiedyś się spotkamy...
Albo nie będzie nic. Spokój...

Myślę też, że w tym całym okrutnie doświadczającym życiu
niejako miałem szczęście.
Wielokrotnie balansowałem na linie życia i śmierci.
To niewytłumaczalne, że wciąż żyję.
W tym momencie muszę wspomnieć moich kolegów,
którzy już nie wrócili.
Zapewne wszyscy mieli jeszcze liczne plany i marzenia.
Zabrali je ze sobą. Nie zdążyli ich zrealizować.
Kiedy wracam myślami do niechlubnej przeszłości
uświadamiam sobie z całą jaskrawością,
że dzisiaj mogło mnie nie być tutaj i teraz.
Nie mógłbym mieć pretensji do nikogo
o zbyt wcześnie zakończony żywot.
Igrałem ze śmiercią.
Kpiłem ze wszystkiego.
Zważywszy na to, że ryzyko jest wpisane w mój zawód
nadal z nią igram (no, może obecnie nie tak bardzo).
Ale myślę, że darzę życie większym szacunkiem,
choć bez niego.

Więc zaczynam kolejny rok...


Melduję, że jestem.
7 lutego 2011   

Przepraszam, że tak nagle zniknąłem.  Miałem wypadek i wylądowałem w szpitalu. Dochodzę do siebie, jednak jestem trochę połamany... Nie zapomniałem o Was, zwyczajnie nie byłem w stanie napisać tych kilku zdań.  Ale jak już nie raz pisałem – złego diabli nie biorą. Połamało mnie ale żyję,
chociaż na początku nie byłem tego pewien... :) Miło mi, że kilka osób zostawiło wiadomości pod moją nieobecność... Obiecuję, że odezwę się wkrótce.

Trzymajcie się.


Balansując...
22 lutego 2011   

W swoim życiu mogłem zginąć wiele razy. Tak wiele, że nie jestem w stanie określić ile było takich „okazji”. Człowiek, który wiecznie balansuje na linie życia i śmierci... Przeżyte zdarzenia specyficznie ukształtowały moją psychikę i stosunek do własnego życia.

Pierwszy raz wywołałem zagrożenie dla swojego życia, gdy w wieku 8 lat bawiłem się z kolegą na zamarzniętym jeziorze. W pewnym momencie lód pękł. Marek wpadł do zimnej wody... Wołałem głośno o pomoc, nie tracąc czasu sam się położyłem na lodzie próbując zbliżyć się do miejsca, w którym pękł lód. Wyciągałem do niego rękę, jednak nie mogłem dosięgnąć. Lód niebezpiecznie trzeszczał a ja przysuwałem się coraz bliżej. Kolega zniknął pod powierzchnią… Usłyszałem huk i poczułem przenikające zimno, kiedy pewien wędkarz w ostatniej chwili mnie chwycił. Marek utonął...

W wieku 10 lat stojąc na torach patrzyłem na nadjeżdżający pociąg. Znajdował się bardzo blisko, kiedy zaczął trąbić usłyszałem przerażone krzyki. W ostatniej chwili skoczyłem na bok. Bawiłem się wówczas ze starszymi kolegami, którym koniecznie chciałem udowodnić, że niczego się nie boję.

Później było tylko gorzej. Zamiast zmądrzeć z wiekiem wpadałem na coraz głupsze pomysły. Niebezpieczne zabawy, podczas których często byłem w stanie nietrzeźwym. Znajomym to imponowało. Byłem odważnym wariatem, który zawsze spadał na cztery łapy. Częste bójki i mocno podejrzane towarzystwo tylko sprzyjało takim sytuacjom. Sam dopiero po latach pojąłem, że to nie odwaga a głupota i chęć zwrócenia na siebie uwagi skłaniała mnie do takich czynów. Może nawet pragnąłem, by ktoś zaczął się o mnie martwić.

Dopiero kiedy poznałem moją miłość zacząłem doceniać zdrowie i życie. Zmieniłem tryb życia, już nie ryzykowałem tak bez sensu. Jednak ze względu na pracę i wyjazdy znowu pojawiło się zagrożenie.

Zobaczyłem jak to wygląda realnie, poczułem strach i zrozumiałem, że to nie jest zabawa.

Wreszcie myśli samobójcze. Walka, którą stoczyłem sam ze sobą była niebezpieczniejsza niż pociąg, śmiertelnie zimna woda, noże, kule i wszystko inne. W tej walce to ja sam stanowiłem zagrożenie.

Później spokój. Emocje ulokowałem w sporcie, wyciszyłem się. Czasem wątpiłem, czasem brakowało mi sił, ale żyłem odnajdując sens w pracy i pomaganiu.

Aż znowu otarłem się o nią. Wypadek, szpital, operacje. I myśli, że znowu miałem cholerne szczęście.

Wszystkie te i inne zdarzenia – równie tragiczne, co szczęśliwe – pozwoliły mi zacząć inaczej patrzeć na to, co mnie otacza. Wielu ludzi po otarciu się o śmierć, zaczyna nabierać szacunku do życia. To zrozumiałe. Ocaleni zwykle zaczynają wierzyć  w opatrzność, silę wyższą czuwającą nad ich losem. Ja przypisuję to zbiegom okoliczności. Głupi ma zawsze szczęście, złego diabli nie biorą…

Własne doświadczenia uczą mnie, że przede wszystkim nie należy się bać. Niczego i nikogo. Strach jest naturalną reakcją, z którą można walczyć. Ból i cierpienie, które były nieodłączne w moim życiu, uczyniły mnie odpornym na wiele dolegliwości i niedogodności. Przestały mnie irytować zwykłe trudności. Potrafię biec 20 kilometrów, nie krzywiąc się, że pada i jest pod górę. Nie ulegam panice, gdy zgubię swój górski szlak przed nadejściem nocy. Nie mdleję z wrażenia, gdy trzeba pomóc krwawiącemu człowiekowi. Nie użalam się, gdy dopada mnie choroba. Zbywam milczeniem wszelkie niegodziwe i pozbawione prawdy opinie ludzi dotyczące mojej osoby. Nie poddaję się też  wielu  innym przeciwnościom, choć nie raz tracę siły.

Wiem, że śmierć nikogo nie omija. Zawsze może nadejść chwila, która zakończy moje życie. Trudno. To w końcu tylko kwestia czasu. Mając tego świadomość, nie muszę przesadnie troszczyć się o to jak długo żyć, ale mogę skupić się na tym jak żyć. Te dwa słowa – „jak żyć” stanowią kluczowe pytanie w moim życiu. Sens każdemu życiu nadaje wybrana droga. Może ich być wiele. Można też po nich kluczyć zanim trafi się na właściwą. Drogowskazami na tej drodze są dla mnie cele, zadania, motywacje, pragnienia, dążenia i wszystko to, co składa się na konieczność osiągania, zdobywania. Cele życiowe nie mogą być jednak ani zbyt łatwe, ani zbyt trudne. Realizacja pierwszych nie daje satysfakcji. Cele nieosiągalne wywołują rozgoryczenie. Nie mogą też być zbyt bliskie, ani na  tyle odległe, że przez to zniechęcające. Cele muszą być zatem trudne, ale realne. Osiąganie takich celów stanowi istotę sensu życia. Brak właściwych celów życiowych lub możliwości ich osiągnięcia prowadzi do utraty sensu życia. Zaś jego brak niweczy wszystko.

Dlatego też w swoim życiu nie gromadziłem majątku, który wymaga ciągłej dbałości i utrzymania. Przedkładam być ponad mieć. Czerpię satysfakcję z wydawania tego co mam i dzielenia się z innymi. Nie odczuwam potrzeby posiadania i tym samym strachu o utratę. Nie muszę mieć, aby cieszyć się tym, co widzę i dotykam. Moja filozofia życiowa jest z pewnością odległa od ogólnie przyjmowanej. To, że idę obok tłumu, a nie w jego środku, nie znaczy, że zbłądzę. Przeciwnie. Tłumu nie sposób zgubić z oczu. Idę wygodnie, bez potrzeby dotrzymywania kroku komukolwiek. Sam narzucam tempo. Poza tym  w tłumie trudno dostrzec pojedynczego człowieka. Nie chcę tego, czego chcą wszyscy. Potrzebuję tego, czego sam chcę.

Miałem wiele czasu na swoje przemyślenia i ukierunkowane działania. W sumie, moje postrzeganie świata nie jest  skomplikowane. Może dlatego, że widziałem  i przeżyłem więcej, niż sam sobie tego życzyłbym. Coraz więcej ludzi, mając świadomość kruchości przemijającego życia przestaje biegać. Wielu zwalnia, a nawet przystaje, aby popatrzeć, poczuć, dotknąć. W ciągłej pogoni za czymś, odczuwamy  wyłącznie zmęczenie. Ono z kolei nie pozwala się cieszyć tym, co jest tu i teraz. Teraźniejszość ucieka niepostrzeżenie. Pogoń przyćmiewa blask zdobyczy.

To tyle. Może niewiele. Ale nie porównuję się z innymi. Każdy jest inny. Pojedyncze zdarzenia z mojego życia trwale ugruntowały moją postawę wobec świata. Ostatni wypadek, w połączeniu z problemami na tle psychicznym, pozwolił mi dostrzec, że sens życia, w który ostatnimi czasy tak często wątpiłem jest słuszny. Oddałem się cały pracy, ponadto próbowałem służyć pomocą innym. Teraz, kiedy wciąż nie jestem w stanie sam o siebie zadbać zauważyłem wokół siebie wielu ludzi. Kiedy pytam dlaczego się mną interesują patrzą jak na głupka i mówią, że ja zawsze im pomagam, więc zasługuję na to samo. Nieswojo się z tym czuję, gdyż zawsze sam o siebie dbałem. Jednak miło…

Problem, z którym się obecnie borykam może wydać się pozbawiony sensu. Uwielbiam pomagać ale nienawidzę przyjmować pomocy! Łamię zakazy, staram się jak mogę samodzielnie wykonywać wszystkie czynności, ale czasem muszę skorzystać z pomocy innych. Irytuje mnie taka sytuacja ale myślę też, że uczy czegoś nowego.

Jestem uparty. Trochę ciężkiej pracy przede mną i znowu zacznę biegać!


Krzysztof Kamil Baczyński
24 lutego 2011   

„Chore myśli”

Są takie zjawy dalekie, odległe
(kartki wydarte z dziecięctwa i wspomnień),
w snach gdzieś powstały i teraz nadbiegły ,
żeby się w ciszę wgryźć i wrócić do mnie...
Są takie zjawy dalekie i znane,
które wracają w jaźni odrodzone,
które wracają (i wierzę w nie święcie),
w zmierzchu srebrzysty uwikłane więcierz…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Dni wymyślone w półciemnych pokojach
(drżą ciemną krepą firanki wiejące)
i w szarym pyle zgęstniałego kurzu
tarza się ciemne, zmierzchające słońce...
Pokój jest stary, cichy, staroświecki,
(wiszą portrety jakichś znanych twarzy,
na których widok serce w piersi tłucze
i których oczy wrzątkiem serce parzą).
Cicho brzęczące stare fortepiany
grają dostojnie, cicho i powoli,
a po portretach w ścianę wprasowanych
łzy kapią szare...
łzami serce boli...
Pod wieczór świece się palą w lichtarzach,
żółte jak tego dnia (którego? nie wiem)
i ręce, noce witające bledzią,
brodzą po kurzu nieustannym siewie.
Potem przychodzi długi cień po ścianie,
w starym cylindrze gość nieokreślony,
przyjdzie znów bębnić noc na fortepianie
i wstawiać kwiaty japońskie w wazony.

jesień 38 r.


_________________________________________________________________________________

Człowiek spędza większość czasu w łóżku i myśli. Taki stan rzeczy być może obecnie jest korzystny dla mojego ciała, jednak psychika nie zniesie takiej bezsilności! Pomocne osoby wokół mnie, którym jestem wdzięczny za to, że przyniosą zakupy, napalą w piecu, podadzą coś ciepłego do zjedzenia. Jestem wdzięczny, ale naprawdę irytuje mnie własna słabość. Leżę tak a w głowie przewijają się dziwne myśli, można zwariować... Dzisiaj znowu wstałem mimo zakazu, by pospacerować o własnych siłach. Trochę bólu ale nic mi się nie stało... Znowu na mnie krzyczeli ale jutro też wstanę...! Potrzebuję dużej dawki ruchu. 15 km biegu, siłownia, treningi a teraz nic? Oby to się skończyło, bo zwariuję...
Pozdrawiam...


Komentarze