Archiwum - drugi blog.

Drugi blog - Boso, ale w ostrogach. (07.2013r. - 12.2013r.)

Powrót do domu.
Opublikowano 2 lipca 2013, autor: Czarny.  
 


                Moja wędrówka rozpoczęła się już wiele dni temu i tylko w oddali majaczył się jej koniec. Szedłem bladą plażą. Czystą i przesyconą światłem. Rozgrzany piasek uwolniony od wszelkich barw pochłaniał me strudzone marszem, bose stopy drażniąc pokaleczone miejsca. Koślawy cień padający nieopodal i towarzyszący mi przez całą drogę pochylił się nieco i schudł. Miesiące pozbawione wygód dawały się we znaki – szczególnie kontuzjowanej nodze, jednak ten ból ignorowałem. Podążałem przed siebie utykając nieznacznie, w najcięższych chwilach wspierając się o solidną gałąź drzewa. Szedłem, wciąż szedłem. Nie poddawałem się, bowiem była to wędrówka w głąb siebie. Po życie. Dotarłem do miejsca, gdzie niesamowita biel spotykała się seledynem płycizny kontrastując wyraźnie. Granica. Ktoś kiedyś powiedział: wychodząc zawsze wchodzimy – do czegoś nowego. Morze aż po horyzont było milczące i spokojne. Z ulgą pozwoliłem na to, by jego fale obmyły me zmęczone i spieczone słońcem ciało. Nabierając morskiej wody w dłonie obmyłem obficie zarośniętą twarz – zupełnie niepodobną do mnie! – i orzeźwiwszy się nieco raz jeszcze spojrzałem na linię horyzontu. Bezmiar wody. Pozornie nieporuszony potrafi zdradliwie chwycić swymi obślizgłymi łapskami i pociągnąć na samo dno. Ale tam już byłem. Teraz natomiast stawiałem sobie pytanie: co dalej? Czy straciwszy tak wiele można jeszcze odnaleźć siebie?

                Miesiące spędzone z dala od domu, na łonie natury, z ograniczonym dostępem do cywilizacji oraz nielicznymi ludźmi, którzy stawali na mojej drodze, a przede wszystkim nieustanny wysiłek fizyczny i brak promili we krwi pozwalały mi na trzeźwiejszy sposób rozumowania. Pamiętam, jak w dzieciństwie życzliwi wujkowie i ciotki pytali mnie nieraz, kim chciałbym zostać. Miałem na to zawsze zdecydowaną odpowiedź – chciałem zostać żołnierzem. Wówczas wszystko zdawało się o wiele prostsze niż było w rzeczywistości. Tamten chłopiec nie mógł wiedzieć o tym, że stanie się wędrowcem pozbawionym munduru i pewnego dnia dobrnie aż tutaj po to, by ratować swoją duszę. Nie, nie będę po raz kolejny roztkliwiał się wspominając to wszystko, co mi się w życiu przydarzyło. Nie przeszedłem tak długiej drogi po to, by się teraz cofać i oglądać za siebie! Raz jeszcze obmyłem twarz, po której spływały stróżki potu. Zerknąłem w jej krzywe odbicie w wodzie zebranej w dłoniach i nagle znieruchomiałem. Ujrzałem twarz człowieka, który cierpi. Tak, przecież to było oczywiste. Jeśli mogę siebie odnaleźć, to tylko w ludziach, którzy czekają na pomoc.

                Wróciłem. Boso, ale w ostrogach. I zanim zabrałem się do roboty ostrzygłem się krótko. Pozbawiwszy się zarostu spojrzałem w lustro – nadal niepodobny do siebie. To nic. Już wiem co mam robić.

Pozdrawiam,

Czarny.


Świetny ojciec.
Opublikowano 4 lipca 2013, autor: Czarny.   


                                                                                             - Listopad 2012 -

                Obracał się wokół osi. Oni zawsze się trochę obracają, poruszani przeciągiem. Stałem w milczeniu obserwując jego bose stopy, które dokładnie równolegle kierowały palce ku podłodze. Podniosłem wzrok na twarz. Nieco wysunięty język i szeroko rozwarte, nienaturalnie wytrzeszczone oczy. Nie robiło to na mnie większego wrażenia. Wisielec. A raczej powieszone bydlę. Mimowolnie pomyślałem o moim ojcu. On był zbyt miękki. Obiecywał – ba, groził! – że to zrobi, jednak zawsze kończyło się wyłącznie na czczym gadaniu. A ja? Też nie potrafiłem. Nie, ja nie chciałem. Nie pozwalał mi na to oficerski honor. Zresztą – może ta wymówka jest dla mnie po prostu wygodna. To myślenie trwało zaledwie parę sekund. Przeniosłem obojętny wzrok na panią J. Płakała. To chyba nie był żal. Najpewniej szok, w końcu mąż na stryczku wzbudza gwałtowne emocje. A do tego przez lata troskliwie pielęgnowane poczucie winy. Bez słowa udałem się do kuchni, by zabrać ze sobą papierowy ręcznik. Jest o wiele bardziej trwały niż chusteczki higieniczne. Nadal milcząc podsunąłem jej kawałek. Przyjęła go z wdzięcznością ocierając podpuchnięte oczy i twarz, na której widniały ślady rozmytego tuszu. Wzięła jeszcze jeden, w który głośno wydmuchała nos. Dopiero teraz spojrzała na mnie usiłując uspokoić oddech. Przeszła mi przez głowę myśl, że powinienem sprawdzić jego tętno. Ale po co? Trup to trup. Nieżywy. Postanowiłem wyprowadzić panią J. z pomieszczenia, które nasz samobójca obrał sobie, jako miejsce samotnej śmierci. Objąłem ją niezdarnym ruchem ręki i powoli zaprowadziłem do kuchni, gdzie spoczęła na starym krześle. Podsunąłem jej paczkę papierosów, która znajdowała się na stole. Wsunęła jednego do ust, lecz nie potrafiła opanować drżenia rąk, więc pomogłem jej odpalić. Zdaje mi się, że po chwili poczuła się nieco lepiej, o ile to możliwe w takiej sytuacji. Chwyciłem delikatnie jej roztrzęsione dłonie i ukryłem w swoich, po czym odezwałem się po raz pierwszy tamtego wieczoru.

- Dlaczego nie zadzwoniła pani na pogotowie, policję?

Nie odpowiedziała. Wciąż była w szoku. Najprawdopodobniej mój numer telefonu przyszedł jej na myśl jako pierwszy, ponieważ do Młodego nie można było się dodzwonić. Podałem jej więcej papierowego ręcznika, gdyż łzy nadal płynęły stróżkami po jej zmęczonej twarzy. Skąd tyle łez? Wydobyłem z kieszeni spodni komórkę i wybierając odpowiednie numery zawiadomiłem kogo trzeba. Zaraz będą. A Młody wciąż poza zasięgiem.

- Trzeba poczekać. – rzekłem bardziej do siebie niż do pani J. – Może zrobię pani kawę albo herbatę? Sam bym się napił kawy, jeśli można.

- Już robię...

- Nie, nie. Pani siedzi, ja zrobię. – wstawiłem czajnik z wodą na gaz, bez problemu znalazłem kubki i kawę – Ma pani coś na uspokojenie?

- W szafce po prawej...

Wydobyłem opakowanie leków o uspokajającym działaniu i podałem jej dwie tabletki wraz ze szklanką wody.

- Powinno pomóc. Będzie pani musiała rozmawiać z policją. Oczywiście zostanę z panią. Gdzie Młody?

- Myślałam, że pan wie...

Nie wiedziałem. Woda się zagotowała i zalałem kubki z kawą, które postawiłem na stole. Wciąż roztrzęsiona upiła kilka łyków, choć parzyły ją w usta. Nabrałem powietrza delektując się aromatem świeżo zaparzonej kawy i skosztowałem jej w znacznie spokojniejszy sposób niż pani J. Wkrótce do naszych uszu dobiegło wycie syreny.

- Są. – mruknąłem – Ale po cholerę na sygnale do trupa?


                                                                                                  - Lipiec 2013 -


               Siedzieliśmy przy kuchennym stole – zupełnie jak tamtego wieczoru – popijając gorącą kawę. Czekałem na Młodego, który lada chwila miał się zjawić. Zaczerpnąwszy kolejny łyk cudownego napoju rozejrzałem się wokół. Coś się zmieniło przez czas mojej nieobecności. Nie potrafiłem sprecyzować, co takiego uległo zmianie, jednak czułem się mniej stłamszony. Raz jeszcze pobieżnie omiotłem pomieszczenie, po czym przez dłuższą chwilę przyglądałem się twarzy pani J. Ona również pojaśniała i nabrała rumieńców. Ładnie jej tak – pomyślałem. Kiedy nasz wzrok się spotkał speszyła się. Mimochodem uśmiechnąłem się, ponieważ wyglądała wówczas naprawdę nieźle. 

- Pan tak nagle wyjechał. – przerwała nasze milczenie – Nie zdążyłam panu podziękować.

- Nie ma za co. – bąknąłem.

- Ależ jest! Pan zachował zdrowy rozsądek, podczas gdy ja...

- To naturalne. – przerwałem jej nie chcąc tego słuchać.

- Może dla pana. – spojrzała na mnie niepewnie, a ja czułem do czego zmierza. „Ilu Afganów zabiłeś?” Skrzywiłem się – Uraziłam pana? Nie chciałam, najmocniej przepraszam!

- Niechże pani przestanie za wszystko dziękować i przepraszać. – zapewne zabrzmiałem dość oschle, ale inaczej nie potrafiłem – Zrobiłem to, co trzeba było zrobić i nie oczekuję oklasków. Ta kawa w zupełności wystarczy.

- A jednak! – ku mojej rosnącej irytacji nie dawała za wygraną – Jest pan bardzo opanowanym człowiekiem. I ten mój urwis nie sprawia tyle problemów, co dawniej. Bardzo przeżywał pana zniknięcie.

- Nie ma w tym mojej zasługi. – wytrwale broniłem się przed zbędnymi pochlebstwami – To dobry chłopak, potrzebował jedynie kierunkowskazu.

- Niech pan nie będzie taki skromny! – roześmiała się szczerze widząc moją minę – Pan byłby świetnym ojcem. Lubi pan dzieci, prawda?

Tak, bardzo. Pomyślałem o tych umorusanych dzieciakach, które witały nas unosząc ręce w geście podrzynanego gardła i zakrztusiłem się kawą.

- Pan wybaczy! – przejęła się zbytnio – To nie było taktowne z mojej strony...

- Nie... – mruknąłem – Jest w porządku.

Dobrze, że nie słyszała tego, jak jej syn wyznawał miłość mężczyźnie dobrze prosperującemu na ojca. Z tego „urwis” będzie musiał się wyleczyć bez mojej pomocy.


Gdziekolwiek idziesz, tam jesteś.
Opublikowano 7 lipca 2013, autor: Czarny.   


            Noc znowu spada na moją pierś. Duszę się i nie potrafię załapać oddechu. Podła Strzyga rzuca się na bezbronne ciało i próbuje wyszarpać zeń duszę. Strzyga – ta sama, która od lat dręczy żerując na słabościach. Strzygo, daj mi żyć. Kurwa, chcę! Chcę jeszcze raz powędrować do lasu. Bitwa o człowieczeństwo. To człowiecze człowieczeństwo. Nocne demony to nic. Największe zagrożenie stanowię ja sam. Piszę. Bez przerwy piszę. Ból doprowadza mnie do szaleństwa. Wyczerpany siadam i patrzę – na drzewa za oknem. I samotną latarnię przy drodze. Piję kolejne piwo. Nie wiem które, czternaste? Jest źle, ale wiedziałem na co się decyduję. Utwierdziłem się w przekonaniu, że cokolwiek jest, nie mogłoby być inne. Bo człowiek stanowi część przyrody, poddany jest jej prawom fizycznym, których nie jest zdolny zmienić, a jednak równocześnie znajduje się poza nią. I jest i nie jest. Jest bezdomny, choć swój dom posiada. Rzucony w ten świat w przypadkowym miejscu i czasie, równie przygodnie – i w brew swej woli – usuwany jest z niego. Świadom siebie, zdaje sobie sprawę z własnej bezsilności i ograniczeń. Nigdy nie uda mu się uwolnić od egzystencji – nie potrafi zrezygnować ze swego umysłu, ani odrzucić swego ciała – dopóki żyje – a to właśnie ciało odpowiedzialne jest za pragnienie życia. Człowiek musi żyć. Jest zwierzęciem, któremu natura nie stworzyła domu. Jedynym zwierzęciem, dla którego to istnienie stanowi problem. Nie może się zbyt daleko cofnąć, nie ma też pojęcia, dokąd dojdzie. Bywa tak, że cofa się dwadzieścia trzy lata tylko po to, by przypomnieć sobie, dlaczego nie posiada własnego domu. Czuję się nieszczęśliwy. Fakt, że jestem nieszczęśliwy wynika z sytuacji życiowej, czy może z uwarunkowania umysłu? Noszę w sobie poczucie winy za coś, co zrobiłem, a także za coś, czego nie zrobiłem w przeszłości. Jednego jestem pewien – postąpiłem na miarę swojego ówczesnego poziomu świadomości lub raczej nieświadomości. Dzisiaj postąpiłbym inaczej. W jednej chwili dotarło do mnie to, że odnalezienie istoty tego, kim jestem tkwi w teraźniejszości. Nie znajdę siebie w przeszłości, ani w przyszłości. Jedynym miejscem, w którym mogę się odnaleźć jest teraz. I może choćby dla tego stwierdzenia warto było stawić czoła krewnym, przed którymi niegdyś uciekłem. Co jest teraz? Bolesna wewnętrzna opozycja do tego, co jest. A przecież właśnie tu jestem. Powoli dobiegam czterdziestki i właśnie odszedłem z pracy, która stanowiła dla mnie najwyższą wartość. Upijam się zastanawiając, czy ktokolwiek będzie w stanie zrozumieć te brednie. Krótko mówiąc – jestem w dupie. Zwięzłość godna porządnego raportu. Po prostu, w dupie. Bywało tam przyjemniej –  wybaczcie, jeśli skręciłem Wasze heteroseksualne wnętrzności.


Negacja.
Opublikowano 7 lipca 2013, autor: Czarny.    


Kiedy wytrzeźwiałem mój umysł znowu zaczął negować teraźniejszość i miałem nieodpartą potrzebę ucieczki przed nią. Ból stworzony tu i teraz wziął się z pewnego rodzaju niezgody, z bezwiednego oporu wobec tego, co jest. Osądziłem własną osobę obrzucając się urozmaiconą wiązanką poniżających mnie przymiotników, co wywołało falę negatywnych emocji. Wciąż leżałem w łóżku. Półświadomie pomyślałem, że jest późno i powinienem wstać – a przynajmniej nie przedłużać snu. Jednak pozostałem jeszcze przez dłuższą chwilę w bezruchu. Stara, sprawdzona metoda na odpoczynek dla ciała. Gdybyś stanął przy moim łóżku odniósłbyś wrażenie, że tkwię w głębokim śnie – tymczasem moje zmysły są na tyle czujne, że wychwycą najcichszy szelest i już poderwę się na równe nogi. Dzisiejszego ranka nikt nie zakłócał ciszy panującej w domu. Jaki mamy dzień, która godzina…? Czas. Dlaczego każdy z nas nosi brzemię czasu i mimo, że ugina się pod jego ciężarem wciąż dokłada więcej kamieni? Nagle zerwałem się z całą złością uderzając pięścią w obolałą nogę. Zupełnie tak, jakby to ona była winna cierpienia. Skrzywiłem się.  Niechętnie otworzyłem oczy i natychmiast je zmrużyłem rażony światłem. Wbrew moim przeczuciom musiała być wczesna godzina, gdyż słońce przedłużoną smugą przesuwało się po prawej ścianie i padało wprost na moje łóżko. Zerknąłem na budzik znajdujący się na nocnej szafce i odczytałem dość niewyraźnie wyświetlone na nim elektroniczne cyfry. Wskazywał godzinę 05:04. Godzina snu. Marna godzina. Przetarłem zaropiałe oczy i omiotłem wzrokiem pomieszczenie w celu zlokalizowania jakiegokolwiek napoju. Zwykle pedantyczny porządek – Ordnung muss sein! – w jednej chwili zmienił się w nieład z niechlujnie rzuconymi ubraniami, nietkniętą kolacją i mnóstwem pustych butelek po piwie. Ku mojemu zadowoleniu spostrzegłem jedną opustoszoną jedynie do połowy. Bez namysłu chwyciłem za szyjkę i łapczywie przechyliłem wlewając w siebie duszkiem całą zawartość. Zebrałem wszystkie butelki, które utykając zaniosłem do kuchni. Następnie wyrzuciłem wczorajsze jedzenie nawet nie myśląc o śniadaniu. Chęć ucieczki narastała. Nie zastanawiając się zbytnio nad tym, co robię ubrałem się pospiesznie i wyszedłem z domu kierując swe kroki do samochodu. Zanim ruszyłem przeszła mi jeszcze przez głowę myśl, że nie powinienem w tym stanie prowadzić. Ignorując głos rozsądku włączyłem głośno Mozarta i pognałem przed siebie. Osobowość, która miała dotąd przeszłość i przyszłość, ustąpiła na chwilę miejsca intensywnej, świadomej obecności. Przemocą wpędziłem swój umysł w teraźniejszość – tętniącą życiem sferę, w której nie ciąży czas, problemy, myślenie czy brzemię osobowości. Tylko ja, muzyka i droga przede mną.

 Adagio in G Minor (Albinoni)


Krótka konfrontacja.
Opublikowano 11 lipca 2013, autor: Czarny.   


Cztery godziny spędzone za kółkiem. Gorąco, duszno. W głowie kłębią się przykre wspomnienia i wątpliwości. Czy konfrontacja z rodziną jest konieczna, jak zareagujemy po tylu latach? Szlag! Za późno na zadawanie podobnych pytań. Decyzja zapadła. Jadę. Jadę na pogrzeb brata mojej matki. Naszej, po drodze zabieram brata. Droga mija spokojnie, choć wczesnym rankiem ku mojej irytacji zastajemy małe korki. No tak, wakacje. Z głośników dobiega muzyka zespołu Dżem. „W życiu piękne są tylko chwile”. Kurwa, co za hipokryzja. Po chuj tam jadę i jeszcze ciągnę ze sobą Michała? Nie zna ich. Sam widziałem ich bardzo dawno temu. Na pogrzebie matki? Możliwe. Krzywię się wspominając tamte czasy. Miałem wówczas 16 lat. Zmarła po porodzie. Michał został ze swoim ojcem, a ja z tym skurwielem. Choć posiadamy różnych ojców łączy nas krew matki, dlatego chciał ze mną jechać. Czasem pyta mnie o to, jaka ona była. Ciśnie mi się na usta odpowiedź, że była szmatą – jednak wybieram wersję pozbawioną osobistych wrażeń. Mówię wtedy – Michał, bywało ciężko, mój stary zniszczył nas wszystkich. Ale twojego ojca kochała i ciebie również oczekiwała mimo zagrożenia, które odebrało jej życie. Ja też jestem pieprzonym hipokrytą. Z zamyślenia wyrwał mnie jego głos.

- Policja.

- Co?

- Psy stoją, nie widzisz?

Ach tak, rzeczywiście. Odruchowo spoglądam na licznik. Wszystko gra. Zjeżdżam na pobocze. Rutynowe czynności, grzecznościowa gadka, życzenie szerokiej drogi. Dokąd mnie zaprowadzi ta droga, do przeszłości? To było tak dawno. Michał ma już 23 lata. Tymczasem mija trzecia godzina podróży a ja nadal milczę. Co prawda nigdy nie należałem do gadatliwych osób, jednak on zaczyna się niecierpliwić. Prawdopodobnie również denerwuje się tym spotkaniem. Obcy ludzie i wyraźnie zachmurzony brat. Kiedy nie podejmuję prób nawiązania konwersacji milknie na chwilę, jednak nie wytrzymuje długo i wybucha z poirytowaniem w głosie.

- Niedługo dojedziemy na miejsce a ty przez całą drogę powiedziałeś tylko „tak” i „nie”, nie licząc tych kurew pod nosem!

- A co mam mówić? – nie odrywając wzroku od drogi sięgam ręką po butelkę wody, by nieco zwilżyć usta.

- Cokolwiek! – nie daje za wygraną – Nigdy nie wiem o czym myślisz, kiedy tak milczysz. Denerwujesz się, prawda?

- Prawda. – mruczę pod nosem i kątem oka spostrzegam jego niezadowolenie na twarzy.

- Ach, ta twoja zwięzłość wypowiedzi! – przez chwilę milczy, po czym postanawia zmienić temat – Jak twoja noga, boli?

- Boli. Niedługo rozprostuję.

- Mogę z powrotem prowadzić?

- Zobaczymy. Gaduło.

- I tak cię kocham, mruku! – rzuca wesoło obserwując jak się krzywię i już daje mi spokój.

                Niewiele czuję podczas ceremonii pogrzebowej mego – jakby nie patrzeć – wujka. Zupełnie, jak wówczas, gdy dowiedziałem się o jego śmierci. Lekkie przygnębienie wywołane panującą atmosferą, chaotyczne wspomnienia. I bardzo chłodna myśl. Czeka nas tylko rozkład, materialny rozkład. Koniec. Czuję na sobie ich spojrzenia. Kiedy z obojętnością zaglądam im w oczy odwracają głowy. Spostrzegam, że Michał z przejęciem usiłuje rozpoznać poszczególne osoby zebrane na cmentarzu. Całe szczęście, że nie zna tych kurew. Niech skończy się to pierdolenie, boli mnie noga.

 Mogłem się spodziewać tego, że niewiele czasu upłynie między ostatnią łzą wylaną na pokaz a chorobliwym poszukiwaniem sensacji. Jak ta wspaniała, świętojebliwa rodzina śmie mnie umoralniać? Mnie, dorosłego mężczyznę, który od dawna nie potrzebuje ich rad. Naprawdę tak łatwo zrobić z ofiary wynaturzonego potwora? Katolicka mentalność. W ich oczach rodzina to święte krowy, które należy niezmiernie kochać i szanować mimo wszystko.  Wylewam na nich kubeł zimnej wody mówiąc, że moja suka jest mi bliższa niż wszyscy oni razem wzięci. Chuj mnie obchodzi brat szmaty, która mnie urodziła. Tak naprawdę niebywale się cieszę z tego, że pomału zdychacie. Największą radość sprawił mi ten pierdolony kutas, który się w niej spuścił a później nie potrafił wychować dziecka. Tak długo czekałem, by wam o tym powiedzieć. Dziękuję za uwagę.

 Patrzą na mnie jak na psychopatę. Jak na zwyrodniałe gówno. Dlaczego, czyżby moja postawa nie pasowała do ich schematu? Otóż z pełną świadomością znaczenia wypowiedzianych słów złamałem wszelkie wartości oraz przyjęte normy i mam to w dupie. Przykro mi jedynie, że nie dałem im możliwości dowartościowania się. Zebrało im się na umoralnianie. Czego się spodziewali – łez, wzruszenia, wybaczania? Ciekawe gdzie te święte krowy były, kiedy ten pokurwiony sadysta mnie katował, zaś szmata krzyczała, że na to zasługuję i z całą matczyną miłością poprawiała? Czyżby – do kurwy nędzy – tego nie widzieli? Przecież wszyscy widzieli! Wystarczająco długo cierpiałem, wystarczająco długo byłem obiektem drwin wspaniałych, katolickich dzieci oraz niedouczonych nauczycieli. Ale oni naturalnie niczego nie dostrzegali, bo tak było o wiele łatwiej! Pierdolę ich. Właśnie sobie przypomniałem dlaczego wtedy uciekłem. Znęcanie się nad słabszym dzieckiem nie wymagało zbyt wiele trudu, łatwo też z ofiary uczynić podłego potwora. Pierdolone, zakłamane kurwy. Po raz kolejny traktują mnie niczym zdegenerowanego psychopatę.

- Boże święty, co oni ci zrobili z psychą?

- Co wyście mi zrobili?

Wychodzę wkurwiony trzasnąwszy drzwiami. Wybiega za mną tylko Michał. Chwyta mnie za ramię, lecz traci pewność siebie, kiedy na niego patrzę. Moja twarz przypomina maskę, lecz oczy płoną ogniem nienawiści. Rzucam kluczyki, które nieco zdezorientowany łapie w obie dłonie.

- Wracamy do domu. – mówię – Prowadzisz.


A.J.K.S. – Sznur

2013-07-12
Opublikowano 12 lipca 2013, autor: Czarny.   

                                                                                                     ***

                Kutas krzyczy na mnie – a im więcej krzyczy, tym szybciej wzrasta moje wkurwienie. Wzrok mój przykuwają jego zaciśnięte pięści i wyraz twarzy stwarzający podobieństwo psa ze wścieklizną. Brakuje tylko toczącej się z pyska piany. Już nie rozumiem, co krzyczy. Nie, nie, nie jestem śmieciem, już nie. Zamknij się, kurwa, bo chce mi się rzygać! Kiedy chce mi zadać cios, cała sytuacja przybiera inny wymiar. Uderzam go jako pierwszy prosto w nos, z którego leje się krew. Nie zdąża zareagować, kiedy zadaję kolejny cios w żołądek. Popychając go agresywnie syczę przez zaciśnięte zęby, by wypierdalał. Wykonuje kilka kroków w tył i chwieje się. Przeciera zachlapaną twarz. Jeszcze jeden cios w parszywą mordę. Mocny chwyt za kark i kilka uderzeń o ścianę. Już za późno, nie krzycz żebym przestał! Czuję, że ta pierdolona gnida jest o wiele za blisko. Wściekłość wzrasta we mnie w okamgnieniu. Metaliczny smak krwi w ustach skutecznie mnie podkręca, zaczynam okładać go jak popadnie, a kiedy upada na ziemię kopię w skroń odrzucając jego głowę na chodnik. Siadam okrakiem na jego ciele uniemożliwiając tym samym ucieczkę i zaczynam podduszać, bo strasznie się szarpie. Kiedy tylko się uspokaja wydobywam nóż, który przykładam mu do gardła. Kilka zdecydowanych cięć. Kurwa, krew leje się na wszystkie strony a ja nie mogę zarżnąć tej świni. Ocknął się nagle chwytając moją rękę z desperacją usiłuje mnie powstrzymać. Leż spokojnie chuju! Charczy krztusząc się krwią. Jednym ruchem rozpierdalam go i krew tryska brudząc wszystko dookoła. Ucisk jego dłoni na mojej ręce pomału słabnie, aż wreszcie opada bez śladu życia. Nareszcie się zamknął. Tylko wciąż jestem wkurwiony, że skurwiel był taki twardy i wszystko zachlapał!

                                                                                                ***              

                Nocne demony znowu są wygłodzone. Nie zniosę zdradzieckich szeptów, dość! Bliski szaleństwa niemal wybiegam z domu. Noc. Cisza. Odetchnąwszy z ulgą ruszam żwawym krokiem. Nie wiem dokąd, jak zwykle w nieznane. Po prostu – przed siebie. Jedyne, na czym się skupiam, to równy oddech. Pragnę odejść jak najdalej, o niczym nie myśleć. Czuję się podle i staję się coraz bardziej senny. Znużone bezsennością powieki powoli się zamykają. Czy mógłbym w ogóle zasnąć? Pytanie retoryczne. Od dawna tkwi we mnie ogromne pragnienie snu. Zanurzenia się w błogiej ciszy. Chęć oderwania się od świadomości i wszystkiego, co mnie ze sobą wiąże. Chęć głuchoty na moje myśli, które swym nadmiarem nużą obolały umysł. Chęć ślepoty wobec wspomnień, przy których zaciskam pięści i powieki z niedorzeczną nadzieją, że one nigdy w życiu się nie wydarzyły, nigdy… Tymczasem sen ode mnie bezustannie ucieka, a ja czuję się zbyt zmęczony. Wyczerpany wieczną pogonią za czymś nieosiągalnym zastygam w milczeniu. Potrafię milczeć, znakomicie skrywać mą szarpaninę myśli, cierpienie, strach. Szarpią mną emocje, lecz kiedy patrzę w lustro nie widzę ich śladu na twarzy. Tylko zmęczony głupiec. Puste spojrzenie oczu, które nie chcą już widzieć. Przepełnia mnie pogarda wobec własnej słabości, która jest tak nieporadna. Czuję ból, który z każdym dniem narasta. Cierpienie, które wcale nie przemija. Tylko sen pozbawiony koszmarów i lęków mógłby przynieść mi odrobinę ulgi, jednak już dawno uciekł, pozostawiając mnie zrezygnowanego w samotności. Będąc w ciągłej wędrówce czułem się lepiej. Tutaj jestem obcy – choć u siebie. W mą twarz zaczynają uderzać zimne krople deszczu. Podążam, noga za nogą, wciąż wpadając w kałuże. Samotnie. Niczym cień, który zgubił człowieka. Szum wiatru, mój oddech, miarowy krok. Wreszcie stoję nad brzegiem Wisły – w miejscu najdroższym, bo moim. Butny wiatr z mocą uderza w mą pierś. Ach, wietrze – poznałem z bliska trud codziennej walki. Idę – boso, ale w ostrogach! – nie ma we mnie modlitwy, czoła nie chylę. Tylko w piersi ciąży mi tęsknota i ból człowieka, co przeszywa noc jak stłumiony krzyk ściśniętego gardła i razem z tobą wyje. Błąka się po polach, w gęstych lasach ginie. Ale to nic! Twarde życie nauczyło mnie żołnierskiej krzepy. Muszę iść – wytrwale jak żołnierz – dalej.

                                                                                                 ***

                Ociągając się otwieram sklejone powieki. Suszy. Przenikliwy ból pulsuje wewnątrz mnie i rozrywa nogę. Nie mam ochoty wstawać. Łykam leki, wypijam resztę wody z butelki stojącej obok łóżka i tkwię w półśnie jeszcze kilkanaście minut. Czasami żałuję, że nie da się przespać całego dnia. Leżąc rozebrany do naga słucham, jak krople deszczu uderzają o szyby. Lubię go. „Deszcz jest jak litość – wszystko zetrze. I krew z bojowisk, i człowieka, i skamieniałe z trwóg powietrze” (Krzysztof Kamil Baczyński – „Deszcze”).

                                                                                              ***

                Uhm. Godzina 08:04. Poczekalnia. Jak ja to, kurwa, uwielbiam. Siadam nieopodal drzwi wejściowych myśląc, że zaraz wstanę i stąd wyjdę. Jeszcze chwilę. Obok mnie trwa ożywiona dyskusja na temat wszelakich schorzeń i chorób. Szanuję starsze osoby. Naprawdę je szanuję, ale niewiele mogę poradzić na moje zszargane nerwy. Przygryzam dolną wargę i w milczeniu słucham kobiecych zwierzeń. Ja pierdolę. Rozglądam się po nudnych ścianach i równie nudnym suficie. Po chwili wzrok mój pada na okno, a właściwie na zielony wierzchołek drzewa rosnącego tuż za nim – tam się zatrzymuje. Mimowolnie wspominam Pana S. Był to bardzo poczciwy, starszy mężczyzna. Dawny kolega dziadka ze strony mego biologicznego – nie inaczej – ojca. Przez długie lata odwiedzałem go, robiłem mu zakupy, woziłem po lekarzach. Usta drgają mi w nikłym uśmiechu, kiedy myślę o kawie, która zawsze na mnie czekała. I gromadzie żarcia, którą jak sam mawiał, jadłby przez tydzień. W lepszych czasach, kiedy jeszcze nie dokuczała mu choroba, zwykł też stawiać na stole wódkę, którą piliśmy razem snując opowieści o przeszłości i moim dziadku. Później z każdym dniem słabł ginąc w oczach. Pan S. zmarł w zeszłym roku, kiedy nie było mnie w kraju. Nie jestem tak do końca zepsuty, jego mi żal. Z zamyślenia wyrywa mnie krępa kobieta w średnim wieku, która stoi tuż przede mną i coś mówi wskazując na mnie pulchnym palcem. Spoglądam na nią pytająco.

- Hm?

- Na którą godzinę jest pan umówiony?

- Na żadną. Wchodzę po tej pani. – wskazuję na staruszkę obok.

- Ale po tej pani jest moja kolej.

- Trudno. Mnie nie obowiązuje kolejka.

- Też coś! – żachnęła się, jednak spoglądając na tabliczkę informującą o tym, że żołnierze są przyjmowani poza kolejką milczy i opada ciężko na krzesło.

I dobrze. Staruszków i umierających przepuszczam, ale ona może chwilę poczekać. Przynajmniej taki przywilej po tylu latach – uśmiecham się pod nosem.

                                                                                                  ***
      
                Młody lekarz siedzi za biurkiem i analizując zdjęcia rentgenowskie mojej nogi mruczy niezadowolony. Upija kolejny łyk – zdaje mi się, że chłodnej – kawy i spogląda na mnie uważnie marszcząc brwi. Nie musi nic mówić, wiem. Nie oszczędzam tej nogi.

- Pan znowu nie stosuje się do zaleceń.

Chuj z zaleceniami.

- Tak wyszło. Mimo wycofania się z zawodu i ograniczenia ruchu jestem dość aktywny.

- Niech pan robi tak dalej, a będzie coraz gorzej.

Oho, straszy mnie.

- Bywało gorzej.

- Niech choć raz pan mnie posłucha!

Daleko na tym nie zajadę.

-Słucham.

- Z nogą nie ma żartów. Rozumiem, że trudno zrezygnować z pewnych rzeczy, ale należy wykazać trochę zdrowego rozsądku!

Widziałeś zdrowy rozsądek u wariata?

- Niedawno wróciłem do kraju, trochę odpocznie.

Otwiera usta, by coś powiedzieć, jednak szybko rezygnuje z tego zamiaru ponownie je zamykając. Wzdycha tylko wypisując receptę na silne leki przeciwbólowe – nie będę reklamował. Duma nad czymś jeszcze przez chwilę, po czym pyta mnie o sen.  Prawie zapomniałem czym jest sen.

- A jak się miewa pana bezsenność?

Wyśmienicie, kurwa.

- Mój rekord, to cztery godziny snu.

- Przepiszemy coś?

Cyjanek.

- Nie, to mnie tylko otępia.

- Gdyby pan jednak...

- Wiem. – przerwałem mu spoglądając na drzwi gabinetu.

Pewnie ta baba już mnie przeklęła.


Z przyjacielem.
Opublikowano 14 lipca 2013, autor: Czarny.   

               

         Milczeliśmy już od dobrej chwili. Słychać było tylko stłumiony dźwięk łyżeczki, którą machinalnie mieszałem kawę. Młody niespokojnie kręcił się po pokoju. Wyglądał przez okno, za którym rozpościerał się sosnowy las, to znów przystawał przed regałem z książkami i oglądał je zupełnie tak, jakby w tamtej chwili rzeczywiście go interesowały. Odłożyłem łyżeczkę na bok i upiłem łyk kawy.

- Kurwa, chłodna. – mruknąłem do siebie, a chłopak oderwał wzrok od sfatygowanego „Faraona”, którego nieraz czytałem i spojrzał na mnie trochę nieprzytomnie. – Siadaj, kurwa, kręcisz się jak mucha w smole.

Wahał się przez chwilę, po czym odłożył książkę na swoje miejsce i posłusznie zajął miejsce w drugim fotelu. Unikał mojego wzroku i nie bardzo wiedząc, co począć z rękoma, zaczął nerwowo wycierać spodnie, które były całkiem czyste. Pijąc kawę spoglądałem na niego uważnie. Rozumiałem, że muszę być stanowczy, jednak nie chciałem zranić jego uczuć. Pomyślałem, że mam do czynienia z nieco zagubioną owieczką a nie hordą świń i zaskoczyło mnie to porównanie. Ej, Czarny, ty naprawdę robisz się uczuciowy na starość!

- Może chcesz się położyć na kanapie zanim przejdziemy do rzeczy? – rzuciłem nieco rozbawiony, by się rozluźnił, po czym dodałem – Oczywiście w roli pacjenta, będę twoim terapeutą, co?

- Lepiej nie.. – szepnął z uśmiechem – Jeszcze bym się wygadał o czym teraz pomyślałem.

- Hehe, wiem o czym pomyślałeś, mały zbereźniku! – nie opanowałem śmiechu – Ale teraz poważnie, Młody, patrz na mnie kiedy już rozmawiamy.

Nieśmiało uniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Ludzie często – nie wiem dlaczego – unikają patrzenia w nie, a kiedy już przypadkiem się z nimi spotkają pospiesznie się odwracają. Młody potrafi mi patrzeć prosto w oczy i choć bywa przy tym speszony, to nie ucieka. Szanuję go. Wbrew pozorom niełatwo jest wejść do grona moich znajomych. Zacząłem mu nieco „ojcować” i właściwie trwa to od pamiętnego dnia, kiedy zadzwonił do mnie, bym mu pomógł, bo stary go zajebie. Zabrałem go wówczas do siebie, nakarmiłem, pozwoliłem się wypłakać. Kiedy umęczony nadmiernymi emocjami wreszcie usnął, wziąłem go na ręce i zaniosłem w miejsce, w którym mógł bezpiecznie odpocząć. Targały mną różne emocje – od nienawiści wobec jego ojca, do nieokreślonej troski o tego dzieciaka, który spał nieopodal z pociętymi rękoma. O ile sytuacja mogłaby mi przysporzyć problemów, gdyż był niepełnoletni i nocował u starszego o dwadzieścia lat mężczyzny, to nigdy nie miałem wobec niego lubieżnych zamiarów. Traktowałem to jako coś oczywistego i zapewne to sprawiło, że nie spostrzegłem jego uczuć.  Młody wydoroślał nieco od tamtego czasu i – niestety – zakochał się. To wyznanie lekko zachwiało naszą przyjaźnią. Minęło sporo czasu od naszej pierwszej rozmowy i postanowiłem do niej wrócić, bowiem milczenie niczego nie zmieniało.

- Znasz mnie trochę – zacząłem nie bardzo wiedząc w jakie słowa to ubrać – i wiesz, że nie jestem zbyt dobry w takich pierdolonych gadkach, jednak musimy wrócić do rozmowy, która dawno temu powinna zostać przeprowadzona.

- Wiem...

Nieco drżącą ręką wydobył z kieszeni papierosa i spojrzał na mnie pytająco. Przyzwoliłem skinieniem głowy – choć nie lubię, kiedy smrodzi w domu – i obserwując jak nerwowo pali, zastanawiałem się co zrobić z moją owieczką. Od strony otwartego okna dochodził śpiew ptaków. W niedzielne południe nic więcej tu się nie dzieje. Dom mieści się wśród iglastych lasów z dala od ludzi tak, że najbliższy sklep czy sąsiedzi są na tyle oddaleni, iż widujemy się sporadycznie. Dopiero w tym roku spokój został nieco zakłócony budową domu, znajdującego się po drugiej stronie drogi. Czasem obserwowałem nowych sąsiadów i jak do tej pory nie zdążyli mi niczym podpaść. Mężczyzna w sile wieku – zdaje się, że krawaciarz – z żonką i dwójką dzieci. Ot, standard. Aby powstał dom trzeba trochę pohałasować, jednak tego dnia żaden dźwięk nie burzył panującej ciszy. Przez chwilę obaj nasłuchiwaliśmy zatopieni w myślach. Wreszcie odstawiłem kubek i wyprostowałem się w fotelu.

- Młody, jesteś jedną z niewielu osób, które wpuściłem tutaj, do siebie. – kontynuowałem zdecydowanym tonem głosu – Stało się to dawno temu, kiedy pierwszy raz u mnie nocowałeś, pamiętasz? – uśmiechnął się zupełnie tak, jakby chciał powiedzieć: jakże mógłbym zapomnieć? – Nie żałuję tego. Wystarczająco wiele czasu spędzam sam ze sobą i zapewne bym, kurwa, zgorzkniał do reszty. Szanuję ciebie i właśnie dlatego teraz rozmawiamy. Gramy w otwarte karty czy owijamy gówno w bawełnę?

- Zwlekałem z tą rozmową, bo chyba wiem do czego zmierzasz... – posmutniał – Rozmawiajmy otwarcie, jak zawsze, tylko nie skop mnie zbyt mocno.

 - Nie mam zamiaru cię kopać, baranie! – uhm, miało być delikatnie – Ale takie sprawy trzeba sobie wyjaśniać, by nie zostawały niepotrzebne niedomówienia i złudne nadzieje. Traktuję cię jak przyjaciela i na nic więcej się nie zdobędę. I nie masz prawa tego ode mnie żądać.

- Wystarczy, jak nie każesz mi spierdalać…

- Ochujałeś? – zapytałem zdumiony – Myślałeś, że ci powiem coś w rodzaju: wykurwiaj chłopczyku?

- Boję się odrzucenia. Po raz kolejny.

- Nie odrzucam cię chłopie. Niezmiennie oferuję przyjaźń, od ciebie zależy, co z tym zrobisz.

- Spróbujemy zapomnieć o tych moich urojeniach?

- Urojeniach? – chwyciłem go za dłoń – To nie są urojenia, niestety nie mogę ich odwzajemnić. Po prostu nie mogę, dlatego właśnie pozbawiam cię złudnych nadziei, ale nie odrzucam.

- Dobrze, rozumiem… – szepnął patrząc mi w oczy – Niech będzie tak, jak do tej pory, nie żądam od ciebie niczego więcej… – jego głos niebezpiecznie zadrżał – Tomek?

- Tak?

- Mogę się przytulić jak dawniej?

- Pewnie...

Przylgnął do mnie całym ciałem i - nie przywykły do bliskości - objąłem go niezręcznie.


Nowymi torami.
Opublikowano 16 lipca 2013, autor: Czarny.    


               Siedziałem wygodnie rozpostarty na nieco zdewastowanej ławce w parku i w spokoju kontemplowałem otaczającą mnie przyrodę. Co prawa nie był to mój las, w którym roznosi się świeży zapach sosen, a wokół kręciło się zbyt wielu – jak dla mnie – spacerowiczów, jednak panował tam całkiem przyjemny klimat. Dawniej lubiłem siadywać w tym miejscu. Nie na długo – na kwadrans, najwyżej pół godziny. Przeglądałem wówczas notatki, czasem pospiesznie pisałem coś na kolanie. Potem szybko zwijałem wszystkie papiery, szczególnie wtedy, kiedy na horyzoncie pojawiała się jakaś parka lub hałaśliwa młodzież. Gęste zarośla osłaniały ławkę, dając schronienie, a stare drzewa skutecznie separowały ją od miejskiego zgrzytu. Promienie ciepłego słońca, igrając pomiędzy rozłożystymi konarami, padały za ziemię tworząc jakby złotą sieć poruszaną na wietrze. Gałęzie kołysały się pieszczone delikatnymi podmuchami, ptaki wygrywały symfonie, których słuchałem namiętnie. Na tle bezchmurnego fragmentu nieba szukałem wzrokiem swych skrzydlatych przyjaciół. Słońce jednak świeciło na tyle mocno, że prędko porzuciłem tę czynność. Saba ułożyła się przy mojej nodze z zaciekawieniem obserwując otoczenie. Była już zbyt leniwa na to, by hasać tak, jak dawniej – ale dałbym sobie uciąć rękę, że gdyby ujrzała rudą wiewiórkę natychmiast poderwałaby się na cztery łapy! Poruszyłem się nieznacznie, by się wygodniej usadowić i odchyliłem głowę do tyłu. Znużenie spowodowane kolejną bezsenną nocą dawało się we znaki i niemal zapomniałem o tym, że znajduję się w miejscu publicznym i czekam na umówione spotkanie. Nagle odniosłem wrażenie, że nie jestem sam. Pomyślałem, że jestem bardzo zmęczony, jednak to nie było złudzenie. Z bocznej alejki wyszedł postawny mężczyzna. Kątem oka rozpoznałem w nim kolegę A. Szedł powoli. Po chwili usłyszałem szybsze kroki. Przystanął przed ławką. Był wysoki, dobrze zbudowany, ubrany w nienagannie białą koszulę i nie pierwszej świeżości marynarkę. Aż nie chciało się wierzyć, że dobiega już sześćdziesiątki! Dobrze go znając wiedziałem o tym, że niejeden młokos mógłby pozazdrościć mu kondycji, mimo że w ostatnim czasie trochę się postarzał. Prawdę mówiąc sam sobie również nie mogłem niczego zarzucić, przed wypadkiem biegałem po dwadzieścia kilometrów i… Właśnie, przed wypadkiem! Popatrzyłem smutno na kontuzjowaną nogę, którą wygodnie rozprostowałem i po raz kolejny zatęskniłem za wcześniejszą aktywnością, za wyczerpującymi treningami, po których bolały wszystkie mięśnie ciała i zmordowany zasypiałem kilka centymetrów nad poduszką. A. chyba odgadł moje myśli, bo spoglądając uważnie na moją nogę zadumał się. Zerknąłem na zegarek – godzina 12:07.

- Co to za spóźnienie, towarzyszu?! – rzuciłem żartobliwie, podając mu rękę, którą mocno uścisnął.

- Przepraszam, Czarny. – zmieszał się trochę – Zwykle jestem punktualny, ale dzisiaj…

- Daj spokój! – przerwałem mu, wskazując na ławkę – Siadaj, żartowałem.

Bardzo chętnie przyjął propozycję i już po chwili rozsiadł się obok zajmując większą część ławki. Po raz kolejny rzuciłem na niego okiem podziwiając jego aktywność zarówno fizyczną, psychiczną, jak i społeczną. Dobrze znałem tę chęć działania, która determinuje człowieka i zmusza to rozwoju mimo przeciwności rzucanych przez los. A. znałem od bardzo dawna i zawsze go szanowałem – nie tylko jako przełożonego, kolegę, ale jako człowieka.

- I jak? – zapytał po dłuższej chwili milczenia, a jego zachrypnięty głos powoli przywołał mnie do rzeczywistości, do parku, do miejsca odpowiedniego na przeprowadzenie spokojnej rozmowy – Przemyślałeś moją propozycję?

Ilustrował mnie badawczym wzrokiem oczekując na odpowiedź, a ja wciąż nie byłem przekonany, jak powinienem postąpić. Czterdziestka tuż, tuż – a ja nagle zmieniam tory. Nie zaczynam niczego od nowa, bowiem zbyt wiele już w życiu przeszedłem. Jedynie zabieram bagaż doświadczeń i zmieniam trasę podążając ku nowym wyzwaniom, niezrealizowanym planom. Dwadzieścia lat temu takie decyzje przychodziły mi łatwiej, ponieważ niewiele miałem wówczas do stracenia. Byłem młody, silny i chciałem zostać żołnierzem – nic prostszego! Teraz jednak zdjąłem mundur, odłożyłem broń osobistą do szuflady i musiałem zdecydować o tym, co dalej. Tak, stałem się bosym wędrowcem, który bardziej z konieczności niż z wyboru musi zmienić swój dotychczasowy porządek i styl życia na rzecz czegoś nowego, nieznanego.

- Słuchaj! – rzekł zachęcająco widząc moją wewnętrzną szarpaninę myśli – Uważam to za znakomity pomysł. Czarny, zapierdalałeś na te misje, znasz tę robotę nie tylko z książek i tych naszych, pożal się Boże, poligonów. Mógłbyś dzielić się doświadczeniem pozostając blisko branży. Wiem, że jest ci teraz trudno, cholernie trudno, bo zostawiasz pasję swojego życia, ale właśnie tam cię teraz widzę, w oficerce!

- Nadaję się tam? – zapytałem z powątpiewaniem.

- No, kurwa, a kto jak nie ty Czarny? Jesteś jeszcze za młody na spoczynek! – zachichotał – Mógłbyś poznęcać się jeszcze nad chłopakami…

- Ja? Poznęcać? – udałem urażonego, choć kąciki ust mimowolnie drgnęły mi w uśmiechu – Pleciesz głupstwa, towarzyszu!

- Och, moje ty usposobienie łagodności! – zawołał z niebywałą czułością w głosie i zaczął się całkiem głośno śmiać uderzając dłonią w biodro, aż Saba poderwała się z miejsca, by lepiej widzieć, co się dzieje – Wiem, wiem Czarny, ty kochasz tę robotę i muszę przyznać, że o swoich zawsze dbałeś. Dlatego proponuję ci tę pracę.

Nie podzielałem jego entuzjazmu, mając wciąż szereg wątpliwości. Sprawdziłem się w terenie, jednak wykładanie stanowi zupełnie inną sprawę. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę z tego, że nie otrzymam lepszej propozycji. W najlepszym wypadku otworzę własną działalność, w najgorszym wyląduję w jakiejś firmie ochroniarskiej, rozpiję się i do końca życia będę nosił w sobie ogromną tęsknotę i żal, że nie spróbowałem.

- No, co jest z tobą kolego? – zapytał przyjaźnie widząc moją zatroskaną minę – Chuj z nogą, grunt, że nie upierdoliło ci łba! Teraz niech młodzi ganiają, ty im tylko w tym pomagaj.

 - A., jesteś wielki przez to, co dla mnie w tej chwili robisz. – powiedziałem szczerze i uśmiechnąłem się widząc jego minę, też bym się skrzywił! – Waham się dlatego, że ta sytuacja stanowi dla mnie ogromne zaskoczenie. Nie potrafię się odnaleźć, sam wiesz, budzę się zlany potem i czuję się kurewsko obco w czystej pościeli, w wygodnym domu. Nie wiem, czy potrafię teraz zwolnić, ograniczyć się do wykładania?

Popatrzył na mnie uważnie. Przez moment obawiałem się, że mnie opierdoli za mazanie się, jednak najwyraźniej docenił szczerość. Położył dłoń na moim ramieniu uśmiechając się przyjaźnie.

- Czarny, ja to wszystko wiem, ale musisz się pozbierać, pogodzić z rzeczywistością. Nie roztrząsaj tego, co było. Czas iść do przodu, zobacz ile nowych wyzwań cię czeka! Skuteczne przekazywanie wiedzy jest równie ważnym zadaniem, a ty potrafisz rozmawiać z młodymi.

- Uhm, nie uważasz, że istnieją bardziej kompetentni ludzie?

- Wiesz co? – zmarszczył brwi – Zaczynasz mnie wkurwiać! Męska decyzja: tak, czy nie?

- Tak. – odparłem wobec stawionego ultimatum, a twarz A. pojaśniała w szerokim uśmiechu.

-  I za to cię, kurwa, lubię!


Wątpliwości.
Opublikowano 19 lipca 2013, autor: Czarny.   


               Czasem budzę się w nocy zlany potem i odnoszę wrażenie, że wraz z zawodzeniem wiatru pośród sosnowego lasu słychać również odgłosy nadchodzącego wroga. Wstrzymuję wówczas oddech i odruchowo sięgam po broń, którą trzymam w szufladzie nocnej szafki. Mija dłuższa chwila zanim odłożę ją z powrotem na miejsce i odetchnę głęboko rozluźniając spięte mięśnie. Ciało spoczywa w wygodnym łóżku ze świeżą pościelą. Otoczone jest murami domu, który powinien stanowić azyl. W lesie nie ma żywej duszy. Tylko umysł sięga pamięcią daleko wstecz i nie chce mnie wypuścić z tej matni. Moje ręce drżą, a krew w skroniach pulsuje w zawrotnym tempie. Znowu słyszę krzyki, strzały, wybuch. Wdycham dym, swąd palonego ciała i nie potrafię załapać oddechu. Ból. Kurewski ból zrzuca mnie z nóg i upadam twarzą do ziemi. Spadam w bezdenną otchłań, tak głęboko w dół, że ledwo widzę, gdzie wówczas przebywa miniona przeszłość, minione myśli, minione uczucia, minione pragnienia i ja sam. Wszystko znika mi z oczu, przed utratą przytomności dostrzegam jedynie obie nogi i moich ludzi. Stary, kurwa, jesteś u siebie – powtarzam sobie w kółko niczym pieprzoną mantrę. Zaczynam oddychać głębiej, a puls wraca do normy. Nie mam już dalekich obrazów przed oczami, choć wciąż czuję w ustach piach i sadzę. Takimi nocami dopadają mnie wątpliwości. Opuszczam wówczas wymiętą pościel – w której rzucałem się w niespokojnym śnie – i udaję się na spotkanie nocy, przed dom. Staję obnażony i rozbity emocjonalnie. Szumi wiatr. Jego zimny powiew szaleje po mym ciele i – ślepy jak ja – przystaje pod niemymi drzwiami. Daremnie nasłuchuję leśnych szeptów, bowiem otaczają mnie jedynie ściemniałe, krzywe sosny. Pytam o to, czy moja praca była pożyteczna, a może był to daremny trud? Czy warto walczyć o swoje, skoro można zamknąć się w bezpiecznym domu? Przecież mogłem usiąść i opatrywać rany po zbyt ciężkich bitwach, dać odpocząć zmęczonym nogom, rękom, głowie i sercu. Odnaleźć spokój z dala od zgiełku walki i posłuchać wreszcie ciszy. Zostać na brzegu i wcale się nie brudzić. Patrzeć na innych, jak walczą i zmagają się, radzić im, żałować ich i osądzać. To byłoby łatwiejsze. Odpowiada mi cisza. Nawet ćmy zastygły przy martwej szybie. I świerszcz zamilkł, i las zamilkł. Wiedziony wewnętrznym głosem sam sobie udzielam odpowiedzi – warto!


Clint Mansell – Requiem for a Dream


Bandycki napad.
Opublikowano 22 lipca 2013, autor: Czarny.   


                                                                                                   ***

Jego gardło rozdarł krzyk podobny do ryku, jaki wydaje z siebie ranione zwierzę i długo odbijał się głuchym echem po obolałej głowie. Mimo zaciśniętych powiek – jakby mogło to uchronić mnie przed czymś, co straszy samym swoim istnieniem – wciąż jawił się przede mną obraz ludzkiego cienia. Poszarzałego, pojawiającego się znikąd i dyskretnie towarzyszącego podczas wykonywania najmniejszego ruchu. Ledwie dostrzegalnego. Bezszelestnego. Nagły błysk ostrza oraz przedziwna twarz tak blisko, o wiele za blisko... Miękkie rysy wyostrzone w grymasie potwornego strachu i nienawiści. Wybałuszone oczy, szeroko otwarte usta, czoło poorane głębokimi bruzdami. To już nawet nie była ludzka twarz, tylko pełna tragizmu maska. Owy widok odmalował w moich źrenicach żywy niepokój. Oddychałem szybko, bardziej z podniecenia niż z wyczerpania. Każdy muskuł ciała był napięty do ostatnich granic. Zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które groziło mi lada chwila. Co prawda mogłem ratować się ucieczką, jednak taka możliwość wywołała jedynie wzgardliwy uśmiech na moich ustach. Przecież nie po raz pierwszy narażałem się na śmierć! Od naszej konfrontacji minęło zaledwie parę sekund, jednak czas nie grał na moją korzyść. Gdybym teraz spróbował wydobyć broń jego ruch byłby szybszy... Uniosłem powoli ręce uważnie śledząc jego poczynania. Musiałem być pierwszy. Byłem.

                                                                                                   ***

Gdzieś z oddali dobiegł do mnie nieco stłumiony odgłos. Z trudem powracałem do rzeczywistości. Tu i teraz. To natarczywy dzwonek telefonu zakopanego gdzieś pod stertą pościeli. Sygnał pierwszy, drugi, trzeci. Nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje szukałem po omacku. Co za chuj pozbawia mnie resztek snu? Czwarty sygnał, może piąty. Jest! Przetarłem zmęczone i załzawione oczy. Na wyświetlaczu widniał zastrzeżony numer.

- Słucham... – rzuciłem bez entuzjazmu.

- Cześć Czarny! – rozległ się jak zawsze wesoły i niezrażony moim tonem głos mężczyzny – Z tej strony J. Słuchaj, mam do ciebie...

- ... nietypową sprawę. – dokończyłem za niego.

- Dokładnie! – rozległ się śmiech – To nie jest rozmowa na telefon, możemy się spotkać?

- Uhm… Ale co, masz w posiadaniu jakieś zwłoki?

- Prawie! – wybuchnął serdecznym śmiechem – Widzę, że humorek dopisuje od rana.

- Zajebiście jak chuj, kurwa...  – mruknąłem, co skwitował kolejnym uśmiechem – Kiedy i gdzie?

- Masz na dzisiaj jakieś plany?

- Nic istotnego.

- To świetnie! Przydałbyś mi się tak za dwie godziny. Mógłbyś przyjechać? – nie czekając na odpowiedź mówił dalej – Chodzi o moją teściową, pamiętasz… Zresztą opowiem po drodze, mnie zabrali prawko... – zakrztusił się, co z kolei ja potraktowałem uśmieszkiem – To jak?

- To jednak będą zwłoki. – stwierdziłem bezbarwnym głosem.

- Czarny! – zaczął się śmiać – To ważne, przyjedziesz?

- Ale karawaną?

- Jesteś niemożliwy! – roześmiał się na dobre i przeszła mi przez głowę myśl, że jednak karawana może się przydać.

                                                                                                      ***

                Samochód podskoczył na wybojach. Westchnąłem i spojrzałem na J. Kolega tkwił nieruchomo. Pogrążony w zadumie na chwilę stracił swą naturalną wesołość oraz niebywałą spontaniczność. Od dawna nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak długo zwlekali z tą decyzją. Przecież ta kobieta potrzebowała pomocy. Uhm, znowu wyszedł ze mnie cholerny hipokryta! A moja matka, czy chciałbym jej pomóc, gdyby… Bzdura, jej nie ma. Zakląłem pod nosem, a J. jakby się ocknął. Uniósł wzrok i poruszył się nerwowo.

- Miałeś skręcić w tamtą polną drogę.

- Pardon. – mruknąłem – Dawno tędy nie jechałem.

Zawróciłem skręcając we wskazanym kierunku. Potoczyliśmy się polną dróżką i już wkrótce mieliśmy znaleźć się u celu podróży.

                                                                                                   ***

                Wyszedł z auta i nie odwracając głowy rzucił, że to nie potrwa długo i mam zaczekać. Przez chwilę obserwowałem, jak jego barczysta sylwetka podąża piaszczystą ścieżką, by wkrótce zniknąć między wiejskimi zabudowaniami. Pomyślałem, że powinienem pójść za nim. Zamiast tego jednak wygramoliłem się na zewnątrz, by rozprostować kości i odetchnąć świeżym powietrzem. Panował straszny upał i czułem, że wszystko się do mnie lepi. Słońce uderzyło w oczy, więc przysłoniłem dłonią twarz i przystanąłem, by sprawdzić stan mojej pamięci. Kiedy tam ostatnio byłem, dziesięć lat temu? Moim oczom ukazało się zapuszczone gospodarstwo. Budynki wymagające generalnego remontu, brak zwierząt, wysoka trawa oraz rozrośnięte drzewa. Dzicz. Nie miał kto się tym zająć, gdyż pani W. ledwo powłóczyła nogami. Nie mniej jednak obraz niewiele różnił się od tego, który zachował się we wspomnieniach. Poczułem na sobie spojrzenie i odwróciłem się w kierunku okna, w którym tkwiła staruszka. Wyciągnąłem z samochodu laskę – lepsza niż te pierdolone kule! – po czym ruszyłem w ślad za J.

Drzwi domu były otwarte. W wąskim przedpokoju czekała już kobieta oraz J. ze zrezygnowaną miną. Bardzo się postarzała. Schudła, zgarbiła się. Idąc ledwo poruszała nogami. Wyciągnęła w moim kierunku drżącą, pomarszczoną dłoń i chciała coś powiedzieć, jednak wzburzona nie potrafiła załapać oddechu. Na głowie sterczały w nieładzie siwiuteńkie włosy.

- Witam pani W. – uprzedziłem ją – Nazywam się Czarny, to znaczy Tomasz ***, może mnie pani pamięta?

Na moment zabrakło jej słów. Kiedy odzyskała mowę, obsypała swojego zięcia wyzwiskami, jakich nie powstydziłby się jegomość spod sklepu. Był to typowy monolog, gdyż obaj nie zabieraliśmy głosu. Ja dlatego, że nie chciałem, a J, dlatego, że mu się to nie udało. Kiedy wreszcie chwilowo temat został wyczerpany, spojrzałem na nią ze spokojem. Ciągnąłem rozmowę, ignorując niedawny potok oszczerstw w kierunku mojego kolegi.

- Spokojnie, droga pani W. Chcemy panią zabrać do pani córki, przecież wszystko zostało uzgodnione, prawda?

- Jak, kurwa, zabrać? I jaki znowu Czarny?! – zawołała – Ten skurwiel mnie nachodzi i jeszcze przyprowadza swoich osiłków! Kurwa, proszę bardzo! Proszę! Pierdoleni bandyci, dwóch na schorowaną kobietę!

J. wzniósł oczy w górę, a następnie znacząco postukał palcem w czoło. Musiałem się opanować, by nie wybuchnąć śmiechem.

- Ależ droga pani W. ...  – kontynuowałem, choć zadrżał mi głos – Ja, osiłek? Taki tam połamaniec, o... Z laską! – uśmiechnąłem się do niej nieznacznie i dopiero wówczas jej twarz nieco złagodniała. – Pani córka prosiła nas, byśmy pani pomogli zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i bezpiecznie zawieźli na miejsce. Rozmawiała pani z nią, prawda? Zresztą, możemy zadzwonić, jeśli to panią uspokoi. Chętnie pani pomogę, kochana pani W., jeśli nie życzy sobie pani kontaktu z J. – zamilkłem na chwilę obserwując, jak powoli ustępuje delikatnie cofając się w głąb pomieszczenia – No, to jak proszę pani, czas na małą podróż, co? 

Ruchem ręki zaprosiła mnie do środka. Przechodząc obok J. zarejestrowałem jego zdumione spojrzenie. Posłałem w jego kierunku nieznaczny uśmiech, który odwzajemnił szczerym odsłonięciem wszystkich zębów. Pokój niewiele się zmienił. Masywna, dębowa szafa, staroświeckie łóżko, komoda… Zabrała ze sobą skromny bagaż, więc szybko uporaliśmy się z pakowaniem, by wkrótce odbyć w miarę możliwości spokojną podróż do domu.  


2013-07-25
Opublikowano 26 lipca 2013, autor: Czarny.   


                                                                                                ***

                Świta. Za godzinę będzie całkiem jasno. Trudno mi zebrać myśli. Nie potrafię sobie z tym wszystkim poradzić. Brakuje mi ludzkiej obecności, choć wiem, że są nieopodal gotowi na każde zawołanie. Ale nie o to chodzi. Chciałbym, żeby ktoś uspokoił mnie samą swoją obecnością. Nie chcę rozmawiać, wówczas trzeba jeszcze raz wszystko rozpamiętywać oraz rozważać różne możliwości. Nie mam na to siły. Nie mogę pokazać ludziom, jak źle się czuję i co przeżywam. Nie wolno mi okazywać przygnębienia ani wahania, muszę być twardy i zdecydowany – a nie mazgaić się jak rozemocjonowana pizda! I wreszcie nikt mi nie pomoże w podjęciu decyzji, muszę tego dokonać sam. Tak, jak całe życie dźwigam wszystko na własnych barkach. Podejmuję różne decyzje, mniej lub bardziej słuszne, za które ponoszę odpowiedzialność – niejednokrotnie nie tylko za siebie, lecz również za innych. Ludzie nie mogą mi w tym pomóc, za to lubią potępiać i karać. Zresztą nie potrzeba ludzi. Własne sumienie potrafi osądzić bardziej surowo niż wszyscy oni razem wzięci. Choćbym miał teraz wątpliwości, to i tak niczego nie cofnę, nie odgonię złych myśli. A co z tym, na co wciąż mam wpływ? Kurwa, taki ze mnie twardziel, że przestraszyłem się jej łez, pytań, spojrzenia pełnego wyrzutu.

                                                                                          ***

                Siedziałem na przewróconym pniu drzewa. Przysiadła obok, zapaliła papierosa. Zapadło milczenie. Oboje patrzeliśmy przed siebie, na rozpościerający się wokół las, na który poczęły się kłaść wieczorne cienie.  Znowu poczułem się jakiś otępiały i odurzony. Wszystkie sprawy wydawały mi się dziwne, odległe, to znów tak pragmatycznie raniące. Wódka szumiała mi w głowie a jednocześnie napełniała uczuciem spokoju graniczącego z rezygnacją. Nie miałem ochoty się odezwać, ani nawet zerknąć w jej kierunku, choć wiedziałem, że mnie obserwuje. Przymknąłem oczy oddychając miarowo. Poczułem na palcach wilgotny nos Saby, która przyszła w ślad za nami i zatopiłem dłoń w jej miękkiej sierści.

- Powinna pani jechać. – rzekłem oschle – Jest późno.

- Tak bardzo liczyłam na pana pomoc... – pociągnęła nosem, nie miałem ochoty oglądać jej łez.

- Wyglądam na instytucję charytatywną?

- To twój brat, nie rozumiesz?!

- Nie przypominam sobie, byśmy byli na „ty”. – odwróciłem się gwałtownie piorunując ją wzrokiem. Przypominała skrzywdzone dziecko. Delikatny wiatr rozwiewał jej blond włosy, a po policzkach spływały obfite łzy. Byłem na siebie wściekły. Po jaką cholerę wdałem się w tę rozmowę? – Mój brat ma na imię Michał, innego nie posiadam.

- Boguś pana potrzebuje!

- Nie znam człowieka. – podniosłem się z miejsca – Dosyć tych bredni.

- Miał rację... – otarłszy łzy, obdarzyła mnie spojrzeniem pełnym wyrzutu – Pan jest podobny do waszego ojca. Tak samo zawzięty.

- Nie wiadomo, co gorsze, prawda? – popatrzyłem na nią tak chłodno, że skuliła się w sobie – Bycie zawziętym skurwielem, czy jebanym kapusiem.

- To było tak dawno temu... – szlochała.

- Widzi pani, taki ze mnie pamiętliwy skurwiel.  Żegnam.

Powoli ruszyłem w kierunku domu, Saba za mną. Nie obejrzałem się za siebie, by nie widzieć jej łez. Często mam wrażenie, że niczego nie czuję, a tu znowu pojawia się tak silny ból i gonitwa myśli. Gorzka utrata. Utrata czego, czyżby deficyt samego siebie?

Zrywam się dziko – stary wilk – i uciekam do lasu.  


Adrian von Ziegler – Wolf Blood

Papierowy żołnierz.
Opublikowano 29 lipca 2013, autor: Czarny.   


               Ocknąłem się targany wewnętrzną szarpaniną, która wykręca wszelkie wnętrzności. Cierpienie żelazną dłonią chwytało piersi, to znów toporem rozrąbywało głowę. W lewym ramieniu ból nieustannie rozrywał ciało, przysparzając o przebiegające po plecach dreszcze. Ciemność zakryła oczy i dobrnąwszy niepewnym krokiem do pochyłej sosny osunąłem się pod nią. Poczułem na sobie dwie – wilcze – łapy, ciepło – wilczej – sierści oraz cichy – wilczy – pomruk nad uchem. Saba, już dobrze, już mi lepiej. Pociągnąłem solidny łyk z półlitrówki i odwróciłem ciężką głowę. Z oczu popłynęły całkiem niemęskie łzy i już niczym niepohamowane padały jedna za drugą. To nic, łzy obeschną. A te, które spłyną opowiedzą o mnie ziemi. Senność ogarnęła ciało i duszę. Nagle stałem się tak bardzo słaby i kruchy – papierowy żołnierz – pośród srogich drzew, które obdarte z wszelkiego piękna nachylały się nade mną. Z politowaniem. Mówiłaś, że chętnie mnie przytulisz, ale nie mam już odwagi o to prosić. I tylko kurczowo przyciskam do siebie moją ostatnią broń, moją pamięć. Żołnierzu, unieś głowę, nie uginaj kolan! Wstań, kurwa, chuju pierdolony! Przez całe moje jestestwo przeniknął krzyk białego orła, a w serce wstąpiła zaciekła moc. Poderwałem się na równe nogi. Poczułem w sobie dziką, starą, oszalałą od męki duszę i podążyłem przed siebie wsparty na swej lasce. Pragnienie walki stało się tak głębokie i potężne, jak potężnymi były cierpienia, przez które przeszedłem. Wpatrywałem się zimnymi oczami w przestrzeń i widziałem w niej nieustanną wojnę.  Baaaczność! Naprzód marsz!


2013-07-31
Opublikowano 31 lipca 2013, autor: Czarny.   

                                                                                        ***
            
                Targa mną głucha i ślepa boleść. Rozpacz uderza zupełnie, jak wiatr w krzywe sosny za oknem. Nie chce mi się już o niczym myśleć, ani ruszyć choćby dłonią. Od dłuższego czasu jestem niewyspany, przemęczony. Zażyte lekarstwa powoli zaczynają działać i popadając w coraz głębsze odrętwienie zamykam znużone powieki. Zapadam w niespokojny sen, nękany koszmarami oraz dalekimi obrazami, które wracają niczym upiorne zjawy. Co rusz wyrywają mnie ciężkie kroki, budzące skrzypiącą podłogę. Demony chodzą po pokoju jak opętane, czepiając się mebli i bijąc – jak ćmy skrzydłami – o zamknięte okna. Wiję się wśród przepoconej pościeli, którą zmieniłem zaledwie kilka godzin wcześniej. Tętno znowu szaleje i drżę na ciele. Z trwogą wsłuchuję się w ciszę rejestrując najmniejsze szelesty, które być może wcale nie istnieją. Momentami zdaje mi się, że znowu chodzą po domu i pragnę, by ta nieskończenie długa noc dobiegła końca. Coś ciężko wzdycha. Odległy trzask. Stukot. Podrywam się nagle – jak na komendę – wydobywając broń z szuflady. Głęboko oddychając wpatruję się w mrok. Stoi w otwartych drzwiach zakrywając usta, jakby usiłował zdusić krzyk. Bliski obłędu włączam po omacku lampkę. W drzwiach nikogo nie ma. Przez dłuższy czas tkwię w bezruchu, ściskając w ręku broń.

                                                                                        ***

Siedzę wygodnie rozpostarty w fotelu w zamyśleniu wpatrując się w okna, przez które wpadają promienie słońca.  Nocne męczarnie wydają się teraz tak odległe, nierealne. Przemęczenie, leki, alkohol – a może coś ze mną nie tak? Bzdura, Czarny! To wszystko minie, jeśli tylko zadbasz o siebie. Na pewno minie… Wzdycham ciężko – znowu zmęczony – i przenoszę wzrok na koleżankę, która założyła już opaskę uciskową i właśnie odkaża miejsce nakłucia. Patrzy na mnie pytająco.

- Można?

- Dawaj, może nie zemdleję. – rzucam pod nosem.

E. słusznie traktuje to śmiechem. Sprawnie wkłuwa igłę w żyłę, pobierając krew do strzykawki. Obserwuję, jak się zapełnia myśląc o moim ostatnim krwotoku z nosa. Zachlapałem wówczas wszystko krwią nie mogąc go zatamować. Krew na pościeli, krew na ubraniu, krew na podłodze, krew na umywalce i w wannie. Moja krew, którą zmyłem z rąk pod strumieniem wody. Dlaczego nie mogę zmyć z siebie tamtej, ich…? „Co to za ręce? Ha! Wzrok mi pożera ich widok. Mógłżeby cały ocean te krwawe ślady spłukać z mojej ręki?” (Szekspir, Makbet) Z ponurego otępienia wyrywa mnie zaniepokojony głos E. i dopiero teraz dostrzegam, że już dawno po wszystkim.

- Wszystko w porządku, dobrze się czujesz? – pyta – Rzeczywiście słabo wyglądasz.

- Nie... Tak... W porządku. – bąknąłem, wydobywając z portfela pieniądze – Proszę.

- Na pewno? – ruchem ręki nakazuje mi jeszcze siedzieć, a sama podchodzi do biurka szukając czegoś.

Po chwili wraca, by zmierzyć mi ciśnienie. Marszczy brwi i przygląda mi się uważnie.

- Ładnie, 180/90.

- No ładnie, wczoraj było 200/120.

- Chcesz się cholero wykończyć?

- Uhm... – mruczę z niezadowoleniem – Właśnie się za siebie biorę.

- A co się stało w rękę, może obejrzę? – mimo protestów chwyta pokaleczoną dłoń, którą sam opatrzyłem i zawinąłem w bandaż.

Dostałem pierdolca i rozpierdoliłem lustro.

- Nic takiego, zwykłe skaleczenie.

- Paskudnie. Oczyściłeś to chociaż?

- Tak jest.

- Łobuzie! – woła już weselej – Wiecznie poobijany, już widzę to skaleczenie! Daj, założę nowy.

- Uhm… – znowu mruczę – Rób, co chcesz, z babami jeszcze żaden nie wygrał.

                                                                                           ***

Powoli wychodzę na zewnątrz. Żar z nieba uderza w moją twarz, więc mrużę oczy. Jakaś starsza kobieta złorzeczy na mnie domagając się zabrania psa sprzed wejścia, jednak z uśmiechem pochylam się, by pogłaskać wierną czworonożną towarzyszkę i w spokoju odchodzimy we własnym kierunku.

- Może i nie wygrał. – mówię do niej – Ale jaka to siła, mieć choć jedną po swojej stronie, co Saba?

Podąża przy lewej nodze i nie zwalniając tempa spogląda na mnie mrucząc pod nosem, na co ją poklepuję po grzbiecie.

- Masz rację, nie mam tylko jednej. 


Konfrontacji ciąg dalszy.
Opublikowano 2 sierpnia 2013, autor: Czarny.   

                                                                                                   ***

Wewnątrz stłoczyło się mnóstwo ludzi – co mnie na wstępie rozeźliło – począwszy od małolatów, skończywszy na starych zachlanych mordach. Do uszu dochodził brzęk szkła, donośne rozmowy, śmiechy i krzyki. Starałem się nie zwracać na siebie uwagi, zmierzając w kierunku baru, niestety moja postura zawsze utrudniała skuteczne mieszanie się z tłumem, a laska dodatkowo zwracała uwagę zgromadzonych. Rozprostowałem nieco obolałą nogę czekając na barmana, który obsługiwał jeden ze stolików znajdujących się pod oknem. Kiedy wreszcie podszedł z irytacją warknąłem, że chcę czystą. Nastała dziwna cisza, która skłoniła mnie do uniesienia głowy. Stał przede mną trzymając w ręku szklankę oraz ręcznik. Raptem przestał wycierać szkło wpatrując się we mnie z nieukrywanym zaskoczeniem. Nie od razu go poznałem. Postarzał się na twarzy, jednak wciąż nosił na sobie skórę i długie włosy. Oczy też miał te same – mądre, przenikliwe, życzliwe. Dostrzegłszy, że go poznałem, wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Nieco uspokoiłem się widząc osobę, którą darzyłem sympatią, chociaż nie miałem ochoty na pogawędki.

- M., stary draniu... – rzekłem już łagodniej.

- Chłopie! – wykrzyknął rozradowany a kilka osób obejrzało się w naszym kierunku – Tak się cieszę, że cię widzę! Tyle lat...!

- Uhm... A ty wciąż za barem.

- A ty wciąż łoisz, co? – pospiesznie nalewał mi wódkę, a usta nie zamykały mu się ani na chwilę – Pij chłopie, na zdrowie!

- A tam, zaraz łoję... – łyknąłem, krzywiąc się w grymasie podobnym do uśmiechu.

- Ha, nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek to się zdarzy! – nalewał następną kolejkę – Dawno wróciłeś?

- Uhm... – bez słowa wskazałem na nogę, mój wyraz twarzy mówił wyraźnie: nie każ mi opowiadać, więc taktownie nie nalegał.

- Czarny, to i ja się z tobą napiję. Taka okazja! – śmiał się szczerze polewając nam – Skąd cię tu przywiało, cholero? Zaglądaj częściej, pogadamy.

- Czekam na kogoś. – mruknąłem – A ty roboty nie masz?

- Spokojnie, zaraz się zmywam! – poklepał mnie po ramieniu – Ale wpadniesz kiedyś i pogadamy na spokojnie, co?

- I mnie znowu, kurwa, schlejesz? – uśmiechnąłem się już bardziej naturalnie – Pewnie, będę pamiętał.

- Trzymam za słowo!

M. przeprosił mnie i oddalił się pospiesznie, wracając do obowiązków. Pomyślałem, że powinienem przystopować, bo najebię się zanim ten skurwiel przyjdzie, jednak byłem tak wkurwiony, że piłem łapczywie próbując opanować nerwy. Bałem się powrotu do tych spraw. Dlaczego się odezwali, dlaczego, kurwa, dałem się w to wciągnąć? Może dlatego, że z nim również trzeba się skonfrontować i – skoro już mnie odnalazł – wykrzyczeć pewne słowa w twarz? Przestać uciekać, wypierać z pamięci! Myśli znowu szalały w mojej głowie i szarpały stargane już nerwy. W dodatku się spóźniał. Być może to moja zawodowa paranoja, jednak, do kurwy nędzy, umawiając się z człowiekiem na konkretną godzinę należy mu okazać szacunek! To on ma do mnie sprawę, nie ja do niego. I czego się wkurwiam? Opanuj się Czarny, opanuj...

                                                                                                    ***

Wypił łyk idealnie schłodzonej wódki, krzywiąc się paskudnie. Siedząc naprzeciw niego uśmiechnąłem się pogardliwie. Wychyliłem haustem zawartość kieliszka, przełykając lekko jak sok. Przez chwilę wyobraziłem sobie jego rozpierdoloną szczękę, jednak zdołałem się opanować. Zrównałbym go z ziemią, ale nie po to zgodziłem się na to spotkanie. Odchyliłem się lekko nie spuszczając z niego wzroku, nie patrzył mi w oczy. Milczenie się przedłużało, ostentacyjnie zerknąłem na zegarek.

- No dalej! – ponagliłem go – Myślisz, że nie mam niczego lepszego do roboty?

- Kiedy nie wiadomo, jak się do ciebie odezwać, żebyś nie doskoczył do gardła.

- Tfu! Ścierwa nie ruszam. – uśmiechnąłem się krzywo – Mów, miałeś dwadzieścia lat na układanie przemowy.

- Przestań z tymi złośliwymi uwagami, przyjechałem tu specjalnie, żeby się z tobą spotkać…

- No, no... – spojrzałem na niego z uznaniem, a moje słowa były przesycone ironią – Pan wybaczy me prostackie zachowanie, winienem pana ugościć jak należy. Problem w tym, że nie przyjmuję pod swym dachem kapusiów, pan wybaczy.

- Przestań! – uniósł głos i otrzymał ostrzegawcze spojrzenie – Wystarczy, że doprowadziłeś do łez moją żonę, czy ona jest czemuś winna?

- Gratuluję żony, kiedy był ślub? – czułem, że wyprowadzam go z równowagi – Ach, tak, wtedy jeszcze nie potrzebowałeś mojej kasy.

- Gdybym miał inne wyjście, to bym ciebie nie prosił.

- Świetnie, ale co to mnie obchodzi? Nie mój problem.

- Tomek, nie bądź taki jak on.

- Który on? – zapytałem znając odpowiedź.

- Jak stary.

- O, kochany! – znowu wydąłem usta w szyderczym uśmiechu – Miałbyś już rozpierdoloną mordę, a ja najpierw wysłucham.

- Może jeszcze to przemyślisz?

- Przemyślałem. Nie.

- Mam cię przepraszać, błagać?

- Na chuj mi twoje przeprosiny, kurwo?

- Tomek...

- Kurwa, nie tomkuj mi teraz. – zirytowałem się – Skoro już się spotkaliśmy i z wątpliwą przyjemnością konwersujemy, to pozwól, że coś ci wyjaśnię. Mój brat umarł dawno temu. Choćbyś płakał, krzyczał i się chlastał – mnie to lata koło chuja. Rozumiesz? Niczego od ciebie nie oczekuję i o nic mnie nie proś.

- Ale…

- Morda, kurwa! – czułem, że znajomy barman zerka dyskretnie w naszym kierunku – Milcz, kiedy mówię. Myślisz, że jestem, kurwa, frajerem? Płaczliwa kurewka, rzewne przeprosiny? Nie rusza mnie to. Ni chuja. Jeśli chcesz coś dla siebie zrobić, to kurwa bierz dupę w troki i spierdalaj stąd, póki jeszcze nad sobą panuję.

- Przykro mi, że...

- Oo, biedactwo... – przerwałem mu – Jesteś tak głupi, czy tak zdesperowany, że śmiesz mi się pokazywać, łajzo, na oczy?

- Naprawdę ich potrzebuję.

- Oko za oko.

- Co?

- Gówno. Przypomnij sobie, co zrobiłeś, kiedy ja ciebie prosiłem o pomoc. Mamy wyrównany rachunek, możesz spierdalać.

- Zastanów się, czy...

- Won, kurwo! – krzyknąłem – Bo cię, kurwa, zajebie gołymi rękoma, jebańcu.

Otrzymał ostrzegawczy cios w nos i zachlapał się krwią. Kątem oka spostrzegłem zbliżającego się do nas M. Dopiłem wódkę, nie patrząc już na tego pierdolonego cwela. Położyłem na stole pieniądze i powoli podniosłem się z miejsca.

- Hej, wojaku! – zawołał do mnie – Ze względu na starą znajomość nie rób mi tu zadymy, co?

- Przepraszam M. – powiedziałem spokojniej – Już skończyłem z tym panem, wychodzę. Cześć. 


2013-08-05
Opublikowano 16 sierpnia 2013, autor: Czarny.   


Wydawało mi się, że widzę znajomą sylwetkę kuzynki. Jedynej rodziny – poza Michałem – z którą utrzymuję kontakt. Towarzyszkę dziecięcych zabaw, młodzieńczych szaleństw, radości i smutków.  Kobietę, której świadkowałem na ślubie i której trzymałem dziecko do chrztu. Nie byłem pewny tego, czy jest prawdziwa. Co mogłaby robić w tym miejscu? Znów zamrugałem. Ona również przerwała rozmowę ze znajomymi i spojrzała w moim kierunku. Widocznie przyszło jej na myśl, że wypadałoby się przywitać. Wstała i ruszyła w moją stronę, przeciskając się między rozbawionymi ludźmi.

- Cześć. – powiedziała zdziwionym tonem – Mogę?

Usiadła obok. Oboje byliśmy zdumieni faktem, że spotykamy się w tym miejscu. Uniosłem głowę, spoglądając na nią nieco ponuro.

- Na własną odpowiedzialność. – odpowiedziałem ochryple – Podpiłem się na smutno.

- Chętnie ci potowarzyszę. – mruknęła – Kurwa, też chcę się upić na smutno. Jak za dawnych czasów.

- A twoi znajomi? – rzuciłem okiem na grupkę osób, która nieudolnie skrywała zainteresowanie moją osobą.

- To tylko znajomi z pracy! – machnęła ręką – Za to ciebie, mój drogi kuzynie, nie widziałam całe wieki, w ogóle się nie odzywasz!

- Tak wyszło. – wbiłem w nią spojrzenie mówiące: nie pytaj dlaczego – Co ty tu, kurwa, robisz?

- O to samo chciałam zapytać! – roześmiała się – Dałam się namówić, jednak nie mam nastroju.

- Stawiam. – podniosłem się z miejsca – Dla ciebie jak zawsze piwo.

- Zgadza się, pod tym względem się nie zmieniłam.

Uzupełniwszy zapasy siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Podniosłem szklankę z podwójną czystą, potrząsnąłem nią. Lód zadzwonił o ścianki. Upiłem kilka łyków alkoholu i oparłem się wygodniej.

- No mów, co się stało. – powiedziałem widząc jej nietęgą minę.

- Samo życie… – głos się jej załamał, choć wyglądała na trzeźwą – Kurewskie życie!

- Dawaj. – rzuciłem zachęcająco – Nie owijaj tego gówna w bawełnę.

- Wciąż mamy problemy z M. Na dodatek P. siedzi bez pracy. Czasem mam dość!

[pominę osobiste zwierzenia z życia rodzinnego]

- Nie maż się, mała. – mruknąłem, klepiąc ją po ramieniu – Wiem, że życie jest do dupy. Czasem robimy w nim rzeczy, których nigdy byśmy się po sobie nie spodziewali. Na przykład ja nigdy nie spodziewałem się po sobie, że pójdę się schlać, bo…

- Bo? – zerknęła na mnie z zaciekawieniem, jakby zapominając przez chwilę o własnym ciężarze – Facet?

- Gdzież tam! – wykrzywiłem usta w pogardliwym grymasie – Daleko mi do werterowskich miłostek.

- Więc co? – przysunęła się do mnie – Powiesz mi?

- Usiłuję być silny. Rozliczyć się z przeszłością, pogodzić się z teraźniejszością, stawić czoła przyszłości. To trudne. – westchnąłem – Widziałem się z naszą pokurwioną rodzinką. Nawet, kurwa, z tym zdradliwym kutasem. Wygarnąłem to i owo. Przyjąłem też nową propozycję pracy. Życie leci dalej, nie czeka na wykolejeńców.

- To świetnie… – próbowała chwycić mnie za dłoń, jednak odsunąłem ją – Przepraszam, co jeszcze się wydarzyło?

Uśmiechnąłem się smutno. Przechyliłem głowę i wypiłem duszkiem połowę zawartości szklanki. Skrzywiłem się lekko, ale zaraz poprosiłem o więcej. Poczułem się słabo i nie wiedziałem, czy to nadmiar alkoholu, czy zmęczenie. Utkwiłem wzrok w ziemi.

- Nie martw się, mała. – powiedziałem niewyraźnie – Rozmawiałem dziś z policją.

- Z policją? – zaniepokoiła się – Coś nawywijał?

- Nic. Powinienem się tego spodziewać.

- Powinieneś się tego spodziewać? – piła, kiedy mówiłem, i między zdaniami też pociągnęła nieduży łyk – Jak to?

- Ta pierdolona paskuda próbowała się zabić.

- O mój Boże! – zakryła usta dłonią – Jaka znowu paskuda?

- Najpierw zawiadomiłem policję. – trochę bełkotałem, chwytając się za obolałą głowę – Ale zanim dotarli już tam byłem. Gnojek, kurwa, nie chciał otworzyć drzwi.

- Ale kto taki, Tomku?

- Młody. Pierdolona paskuda. Chciał się zabić, rozumiesz? Jebany. – odstawiłem szklankę – Zamordowałbym go, ale mordowanie niedoszłego samobójcy jest chyba nie na miejscu.

- Dobrze się czujesz? – obserwowała mnie z narastającym niepokojem.

- Tak. Nie. Nie, kurwa, nie czuje się dobrze. – zakręciło mi się w głowie – Możemy stąd wyjść?

Z trudem podniosłem się z miejsca. Poczułem w ustach metaliczny smak i kiedy obtarłem twarz wierzchem dłoni ujrzałem na niej krew. Chyba runąłem na podłogę. 


Niepewnie po milczeniu.
Opublikowano 3 grudnia 2013, autor: Czarny.   


                                                                                       ***

Nie wychodziłem z domu od czterech dni. Lodówka była już prawie pusta, jeśli nie liczyć butelki schłodzonego piwa. Przez chwilę się zawahałem – piwo czy kawa? Wybrałem drugie.  Chwyciłem gorący kubek w dłonie i usadowiwszy się wygodnie przy kuchennym oknie obserwowałem ponury widok rozpościerający się tuż za nim. Ranek przykrywała monotonna mżawka. Namokły trawnik oraz krzywe sosny targane przez wiatr doskonale komponowały się z aurą beznadziejności. Kompletnej beznadziejności. Od dawna miałem wrażenie, że nie potrafię kochać. Że wypaliłem się emocjonalnie. Kolejni kochankowie byli chwilową formą przetrwania. Niestety jedynie w sensie fizycznym. Byłem często nieobecny, oschły, wyzbyty zwykłej w określonych sytuacjach czułości. Wydawało mi się, że nikogo nie mam na świecie, że jestem zupełnie sam. Rozum jednak podpowiadał, że to nie jest prawdą. I że ona wciąż czeka. Przytłaczająca świadomość własnego stanu wpędzała mnie powoli w szaleństwo, którego nie potrafiłem zwalczyć, co najwyżej chwilowo nad nim zapanować. A później znowu czułem się przeżuty i wypluty. Jak pijany pasażer na końcowym przystanku autobusowym. Ze świadomością, że trzeba było wysiąść wcześniej, a może w ogóle nie wsiadać.

Buty, kurtka, klucze. Wyszedłem. Nie wiedziałem ani dokąd, ani w jakim celu. Siąpił deszcz, jednak powoli ruszyłem przed siebie. Saba w ślad za mną. Lekko, na przekór moim odczuciom, przedzierała się przez zarośla i z dziecinną radością potrząsała gałązkami. Nie czuła ciężaru, który zaległ na mojej piersi, dławiąc mnie swym ogromem. Nadrobiłem drogi, rutynowo omijając okolice sklepu spożywczego, pod którym zazwyczaj stali zbierający na wino menele. Nie łączyła mnie z nimi żadna bliższa zażyłość, a rzadkie i jednostronne transakcje w formie drobnych darowizn odbywały się właściwie bez słów i nie miałem ochoty ich oglądać. Przeszedłem spory odcinek drogi. Stąpając ciężko po chłodnej ziemi i wspierając się laską, dotarłem do zwalonego drzewa. Miałem ochotę spędzić chwilę w samotności. Usiadłem. Wierna czworonożna towarzyszka podeszła bliżej i zaczęła się do mnie łasić. Spoglądała na mnie czule i żałośnie. Zatopiłem palce w jej miękkiej sierści i gładząc po grzbiecie zamknąłem oczy. Czułem się ociężały i cholernie zmęczony. Nie potrafiłem skupić myśli. Wszystkie sprawy wydawały mi się dziwne, odległe, to znów tak pragmatycznie raniące. Ogarnęła mnie przemożna chęć, aby rzucić to wszystko w cholerę i pójść. Ale dokąd. Uniosłem nieznacznie głowę, zaciskając mocno zęby na dolnej wardze. Próbowałem odgadnąć, o czym ona teraz myśli, co czuje, co robi. Kurwa mać! Dlaczego jej o to nie zapytasz?

Westchnąłem ciężko. Las ukrył zimne zwłoki pomordowanych marzeń. Stał się zupełnie pusty i wyludniony. Pozostał tylko wstyd. Zwalony pień pokrył mech. Był tak okropnie samotny. Gdzie się podziały ptaki, nie wiedziały, że las ich potrzebuje? 


Komentarze