22-05-2018
Przez lata samotności zdołałem przywyknąć do ciszy, do bezpiecznego bezruchu. Od dawna - kiedy jeszcze pracowałem - nikt na mnie nie czekał, a rzeczy zawsze pozostawały tam, gdzie je odłożyłem. Choćby przed miesiącem, albo jeszcze dawniej. Chyba nawet irytowały mnie próby ingerowania z zewnątrz (swego czasu Wadera zdążyła się przekonać, że to nie jest takie proste). Nigdy nie byłem do końca sam. Co prawda zabrakło Wojtka. Nie miałem "normalnej" rodziny, czy dzieci. Jednak zawsze ktoś znajdował się w pobliżu. Brat, który po studiach wyjechał. Młody. Kuzynka, która od długiego czasu już się nie odzywa... A., który zmarł. Mimo wszystko często doskwierała mi samotność. Bycie samotnym nie równa się z byciem samemu. Z drugiej strony można powiedzieć, że moje życie stanowiło dla mnie prywatny obszar, który mogłem nadzorować i układać wedle własnego uznania - bynajmniej dopóki narastająca depresja oraz fizyczne ograniczenia nie przejęły nad nim kontroli. Życie znosiło mnie na różne