Archiwum - trzeci blog.

Trzeci blog - Boso, ale w ostrogach 2. (03.2016r. - 11.2017r.)

Przygnany wiatrem.
Opublikowano 9 marca 2016, autor: Czarny.   


   Rozległ się nieokreślony dźwięk. Obudziłem się mając nadzieję, że to już ranek. Niestety. Wokół wciąż panował niczym niezmącony mrok, teraz nie dostrzegałem nawet latarni znajdującej się tuż za oknem. Umysł przyćmiony lekami i niedokończonym snem zaczął poszukiwać źródła hałasu. Zostawiłem telewizor, pomyślałem. Nie, przecież jest ciemno, wyłączyłem. Dźwięki dochodziły z piwnicy. Wciąż nieprzytomny spróbowałem się podnieść z łóżka i mimowolnie jęknąłem opadając z powrotem na posłanie. Intensywny ból przeszył moje ciało. Od słabej i sztywnej nogi po kręgosłup. Teraz już się rozbudziłem. Spokojnie Czarny, to tylko noc i twoja głowa. Słuchałem jeszcze przez chwilę, ale dobiegło mnie jedynie ciche zawodzenie wiatru za oknem. Żałosne. I nie wiem, co bardziej żałosne – ta skarga za oknem, czy ja sam. Potrzebowałem czegoś, by przepłukać gardło. Woda, stała gdzieś przy łóżku. Usiadłem, tym razem ostrożniej. Przez moment miałem zamiar włączyć lampkę, jednak nie uczyniłem tego. Zamiast tego z niemałym trudem  wychyliłem się w kierunku okna, by je otworzyć. Udało się. Odetchnąłem głęboko chłodnym powietrzem. Jeszcze przez chwilę pokój wirował w mojej głowie, aż zamknąłem powieki.

   Zimno i cicho. Zupełnie jakbym był jedyną żywą istotą na ziemi. I ta nieoczekiwana myśl przeraziła mnie bardziej, niż fizyczna niemoc. Żywa istota? Padlina. Każde inne zwierzę natychmiast by odstrzelono. Masz ją w szufladzie, pomyślałem. Kiedy będziesz już zbyt zmęczony…

   Bzdura, tak tylko gadasz. To ty wybrałeś samotność. A jednak – tak trudno jest zniknąć. Wadera…  Druga zaskakująca mnie samego myśl, jakże intensywna. Przygnała mnie aż tutaj.


Kolejna bezsenna.
Opublikowano 10 marca 2016, autor: Czarny.   


   Siedziałem w sypialni usiłując zebrać siły, by położyć się do łóżka. Dawniej był to dodatkowy pokój, gościnny i ze względu na moją odludność rzadko używany. Jednak później… Nie trzeba było wspinać się po schodach. Długo się przed tym wzbraniałem, aż w końcu trzeba było uznać moją ułomność i wygodniej ulokować się w domu. A zresztą, co za różnica gdzie. Góra, dół, może strych lub piwnica. Wszędzie tu jestem sam. Mimowolnie zerknąłem przez okno. Roleta była odsłonięta, także mogłem ujrzeć jaśniejące niebo i zarys ogrodu. To miał być jego ogród. I zapewne urządziłby go lepiej, ja nigdy nie miałem do tego serca. Westchnąłem ciężko przenosząc wzrok z powrotem na łóżko. Czułem się coraz bardziej słaby i sztywny, zupełnie jakby mnie brało stężenie pośmiertne. Wykrzywiłem usta w grymasie podobnym do uśmiechu. Chciałbyś, Czarny. Nie ma tak dobrze.

   SMS. O tej porze? Zerknąłem zaniepokojony, że to Młody lub Michał. Coś się stało. I aż uniosłem ze zdumienia brew. Kuzynka. Tak, ta sama, której świadkowałem na ślubie i której trzymałem dziecko do chrztu. Ostatnim razem nie byłem dla niej zbyt miły. Nie mogłem znieść tego, w jaki sposób na mnie patrzy, choć w gruncie rzeczy wiedziałem, że robi to z czystej przyjaźni. Zresztą nie pierwszy raz pogoniłem ją tam, gdzie pieprz rośnie. Że też wciąż mnie znosi… Ale co się stało, że pisze do mnie o godzinie 5 nad ranem? „Nie mogę przez ciebie spać, małpo. W piątek robię nalot.” Uhm. Czekałem na to, choć wstydziłbym się jej do tego przyznać… I zaraz pewnie znowu będę chciał pozbyć się jej  z domu, by mieć spokój. Napisałem, że czekam. Jednak nie wysłałem tej wiadomości, nie ja.

   I nadal nie położyłem się. Już nie było warto. Odnalazłem książkę, choć właściwie chyba tylko udawałem, że ją czytam. Nie pamiętam o czym.

Piątkowy nalot.
Opublikowano 11 marca 2016, autor: Czarny.   


   Siedziałem bezmyślnie zapatrzony w okno. Dzień był całkiem zwyczajny. Ani dobry, ani zły. Zresztą – który jest jaki? To pojęcia względne. Dzień jak co dzień. Czułem, jak znowu ogarnia mnie pewna apatia, zawieszenie. Może chciałoby się napić kolejnej kawy, ale nie chciałoby się ruszyć. Zatem siedziałem obserwując nieco pochmurne niebo wiszące nad wierzchołkami starszych i młodszych sosen. Ni stąd ni zowąd przypomniałem sobie, jak swego czasu tęsknie wspominałem owy las. I jak później długo stałem pośród drzew chcąc napatrzeć się do syta, zadowolić odzyskanym widokiem. Teraz patrzyłem beznamiętnie, nie badałem każdego szczegółu mojego otoczenia, a wzrok ześlizgiwał się obojętnie po wiekowej sośnie, która z każdym rokiem chyliła się ku upadkowi. Nieuniknione tak, jak mój własny upadek.

   Z odrętwienia wyrwał mnie odgłos jej spokojnych kroków. Stanęła za mną bez słowa, kładąc drobną dłoń na moim ramieniu. Drgnąłem, jednak nie poruszyłem się. Dotyk… Nigdy nie byłem skory do okazywania zbytniej spoufałości. Być może to kwestia braku tej bliskości w okresie dzieciństwa, a może – bo ja wiem? – jakiś twardy, męski stereotyp utrwalony latami żołnierskiego życia. To nie jest tak, że nie potrafię. Potrafię przyjaźnie poklepać po ramieniu, a nawet objąć. Jego potrafiłem kochać. Dłoń kuzynki na ramieniu właściwie też nie była taka zła, rozwiała na chwilę duszące poczucie samotności. Dlatego mimo, że drgnąłem, nie miałem ochoty się poruszyć, chcąc choć przez chwilę poczuć ciepło drugiego człowieka. I za nic w świecie bym się jej do tego nie przyznał…

- Naprawdę jesteś w lepszym stanie, niż zastałam cię ostatnio, Tomku – wyszeptała wreszcie.

A po chwili rozgadała się już na dobre, zupełnie jakby mój lepszy stan ją ośmielił, lustrując mnie jednocześnie szybkimi spojrzeniami. Czułem je na sobie mimo tego, że siedziałem do niej tyłem. Nic nie odpowiadałem, w gruncie rzeczy wdzięczny za to, że nie muszę wcale dużo mówić. Poruszyłem się jednak nieznacznie, zwracając ku niej twarz. Odnalazłem spojrzenie dużych oczu. Przez chwilę miałem wrażenie, że kryje się w nich pewien lęk, jednak jej usta uśmiechały się odganiając go czym prędzej. Nagle przestała paplać na temat swojej rodziny, pracy, czy mniej znaczących drobiazgów i spojrzała na mnie uważniej.

- Nadal uważam, że nie powinieneś być sam – wypaliła w końcu – Pomijając fakt, że przydałaby ci się pomoc, zdziczejesz tu całkiem. Ale wiem, że mogę sobie pogadać! – machnęła ręką, a ja faktycznie nie komentowałem – Ale mój stary podsunął mi ostatnio niezłą myśl. Patrz, na coś ten durny chłop się czasem przydaje, nie?

- Uhm… – uśmiechnąłem się słabo – A cóż takiego wymyślił ten „durny chłop”?

- A, bo mówi do mnie: ty tam za często nie łaź, bo się Tomek wkurwi tym twoim wiecznym gadaniem! Głupi, lubisz jak gadam, co? – zapytała roześmiana i nie czekając na odpowiedź usiadła obok mnie, by opowiadać dalej – Tak dobrze to nie będziesz miał, za długo się znamy żebyś się tak mnie pozbył, małpo! I będę zaglądać, a jak już mnie wygonisz, to przyślę Michała. Albo lepiej tego, egzorcystę, diable ty… Ale o czym to ja? – z roztargnieniem podrapała się po głowie, zastanawiając się nad czymś przez chwilę, po czym uśmiechnęła się jeszcze szczerzej – Ach, tak! No i mówi do mnie, że ty potrzebujesz się kimś zająć, żeby nie myśleć tyle o sobie. I ja tak długo o tym myślałam, aż wymyśliłam.

- Aż boję się zapytać co… – mruknąłem.

- Miałam przywieźć ci dzisiaj gościa, ale to byłoby nieodpowiedzialne z mojej strony, gdybym najpierw nie zapytała ciebie o zdanie. Chociaż ja wiem, że się zgodzisz. – nadal się uśmiechała, a ja zastanawiałem się, co też znowu wymyśliła, szalona… – Mnie to pewnie z chęcią pognałbyś do diabła, ale swojej Saby w życiu, co? Ba, ta to nawet może się wylegiwać w twoim łóżku, hrabianka!

- Uhm… Ale ty chyba nie chcesz się wylegiwać w moim łóżku, mała…

- Żebyś mnie zamęczył marudzeniem do rana? W żadnym razie! – wybuchnęła szczerym śmiechem – Pomyślałam tylko, że skoro ludzi tolerujesz krótkotrwale, możesz zaopiekować się kimś, kto nie będzie cię denerwował, tylko wręcz potrzebował.

- A mianowicie? – w miejscu apatii pojawiło się pewne zainteresowanie, co ją widocznie usatysfakcjonowało.

- Masz warunki. Nie za duża ta chałupa dla ciebie? Tobie się przyda zajęcie, a Sabie jakieś żywsze towarzystwo, bo jak widzę siedzisz i dupy nie chce się ruszyć… – czy ona zawsze musi tyle gadać, zanim przejdzie do rzeczy? – No, to znam taką jedną piękność, której przydałoby się trochę ciepła. To zupełnie jak tobie.

- O czym ty, kurwa, mówisz? Przestaję rozumieć.

- Nie o czym, a o kim. O suczce po przejściach, szukającej domu.

Uśmiechała się zadowolona z własnego pomysłu, a ja spoglądałem na nią kompletnie zaskoczony.

Pies? Też wymyśliła. Jednak z drugiej strony… Dlaczego nie? 


Upadek.
Opublikowano 13 marca 2016, autor: Czarny. 
  

Dzisiaj napiszę krótko. Brak mi zarówno chęci, jak i siły. Głupota. Upartość. Pierdolone kalectwo.

Zachciało mi się złazić do piwnicy. Sztywna noga, ostry ból w kręgosłupie i już leżę na dole. Obudziła mnie Saba, z języczkiem. Usiłowała mi pomóc, jednak zanim zdołałem wczołgać się z powrotem na górę, a później do łóżka minęły wieki.

Naturalnie nikogo o tym nie powiadomiłem i do lekarza też się nie wybieram. Odpoczywam. Boli, ale będzie lepiej. 


Dzień jak co dzień.
Opublikowano 15 marca 2016, autor: Czarny.   

   Wtorek rozpoczął się tak samo, jak wszystkie ostatnie dni. Prawie nie wstaję z łóżka, chyba że do toalety lub – już z przymusu – do kuchni. Trzeba nakarmić Sabę, a czasem samemu coś wrzucić na ruszt, zwykle raz dziennie. Jeśli znowu schudnę, to trudno, mniejszy ciężar dla kręgosłupa. Najczęściej buszuję tutaj, w necie lub usiłuję czytać książki, jak dawniej. Czasem rozwiązuję krzyżówki, by nieco ożywić leniwy umysł, jednak z każdym kolejnym hasłem czuję narastające znużenie. A potem pustkę w głowie, zupełnie jakbym był kompletnym imbecylem. A przecież wiedziałem to, to nie może być trudne. Zniechęcony rzucam je w kąt i zajmuję się czymś wymagającym mniejszego skupienia. Noce są cięższe. Dokucza nie tylko ból, ale i moje zwykłe demony. Nie mogę usnąć, a kiedy mi się to uda często budzę się zlany potem. Czuję, że przydałoby się zmienić pościel, jednak nie mam na to siły. Może później ją zrzucę i zawlokę samego siebie do łazienki, pod gorący strumień wody.

   W domu panuje niczym niezmącona cisza. Tylko raz zadzwonił telefon. Oczywiście moja kuzynka. Porozmawialiśmy chwilę (właściwie ona mówiła, a ja słuchałem). Czuje, że coś jest nie tak, ale poprosiłem, by wstrzymała się jeszcze z odwiedzinami. Nie chcę, by mnie oglądała w takim stanie. Niechętnie na to przystała, choć zagroziła, że jeszcze będzie dzwoniła. Jakoś to przeżyję, uśmiechnąłem się. I to ją chyba nieco uspokoiło. Jeszcze przez dłuższą chwilę po zakończeniu rozmowy myślałem o tym, że może faktycznie powinienem bardziej okazywać jej moją wdzięczność za to, że jest, ale nie bardzo wiem jak…

   Nie muszę zbyt wiele jeść, jednak wciąż chce mi się kawy. Zaparzyłem trochę w termosie, by móc się nią delektować znowu leżąc. Mocna, czarna, taka jaką lubię. Tylko pęcherz znowu będzie wołał. I tak wciąż leżąc znowu zaczynam o nim rozmyślać. Minęło tak wiele lat od śmierci Wojtka, a mi wciąż go brakuje. Czasem mam wrażenie, że nie potrafię już kochać, że to była ta jedyna osoba. Jasne, że pustka po nim boli nieco mniej niż dziesięć lat temu, jednak czas wcale nie leczy ran. On tylko przyzwyczaja do bólu. Tak, przywykłem do życia bez niego, choć na początku zdawało mi się to niemożliwe. Nie znaczy to jednak wcale o tym, że zapomniałem lub może pogodziłem się z tym. Co to, to nie. Tak bardzo chciałbym, żeby tu był przy mnie. Choć raz poczuć jego bliskość, delikatny zapach skóry, spokojny oddech, kiedy tulił się ufnie kładąc głowę na mej piersi. Choć raz, ciepło i bezpiecznie…

   Zadrżała mi ręka i kubek z kawą opadł. Nie była już tak gorąca, by mnie poparzyć, a może po prostu tego nie czułem. Ze złością zrzuciłem go z siebie tak, że z impetem spadł na podłogę i roztrzaskał się na drobne kawałki brudząc parkiet. Gratuluję Czarny, masz teraz zajęcie. 



Krzywe sosny…
Opublikowano 16 marca 2016, autor: Czarny. 
  

   Znowu obudził się gorąc targający wnętrznościami. I cierpienie, które raz po raz rozrywało kręgosłup. Ból w nodze przywodził na myśl wbity głęboko w ciało hak, który ktoś nieustannie usiłował wyrwać na zewnątrz. Ogień wzbierał się we mnie i wybuchał dreszczami. Rozpalona głowa półprzytomnie przywoływała dalekie obrazy. Odległe strzały, a potem wybuch – tuż obok. Nieludzkie krzyki i ten pieprzony swąd palonego ciała, który przyprawia o mdłości. Próbowałem nabrać w płuca więcej powietrza, by się uspokoić, jednak dusił mnie kaszel, a ciałem wstrząsnęła kolejna fala bólu. Z trudem podźwignąłem głowę, by unormować oddech. Zażyłem leki znajdujące się na nocnej szafce, popijając je chłodną wodą.

   Wyczerpany opadłem z powrotem w mokrą pościel, ze wzrokiem utkwionym  w szczytach ciemnych sosen.  W tej pozycji nie dostrzegałem najsłabszej, jednak wiedziałem, że wciąż tam jest i trwa ostatkiem sił. I to na niej skupiłem swe myśli, by odegnać gorączkowe majaki. W krzywe sosny na pagórkach bije wiatr… Ciszą opadł na mnie szum chwiejnie poruszanych gałęzi. I nie było już w nim ani żałości, ani współczucia, ani nawet pogardy.

   Ponownie usnąłem na długie godziny. Był to sen niespokojny, pełen okrutnych obrazów i wrzawy. Nie przyniósł ukojenia zszarganemu sercu, tłukącemu się w piersi, choć temperatura ciała nieco zmalała. I ból stał się znośniejszy.


Piątek.
Opublikowano 18 marca 2016, autor: Czarny.   


   Mój wzrok sunął po długich gałęziach wierzby, które zwisały teraz markotnie niemal tuż nad trawą. Powoli przeniósł się wyżej, na poszarzałe leśne szczyty i odruchowo się na nich zatrzymał. Tylko na chwilę, by następnie dość szybko skierować się w inną stronę. Poczułem się jak stary myśliwski pies, którego kusi silna woń lasu, jednak prędko porzuca wywęszony trop, by wrócić do swej miski.

   Spojrzałem teraz na niego i po raz kolejny pomyślałem, jak bardzo się zmienił. No tak, kiedy się poznaliśmy miał niespełna 16 lat, teraz jest już dorosłym młodzieńcem. Nadal szczupły, jednak nabrał nieco ciała. Rysy jego twarzy zmężniały, tylko oczy zachowywały wciąż tę samą rozczulającą bezradność i niemal dziecięcą ufność, kiedy na mnie patrzyły. Młody swoje w życiu przeszedł. Po śmierci jego ojca, tego skurwiela, a także po nieszczęsnej próbie samobójczej nastał dla niego spokojniejszy czas – i mam szczerą nadzieję, że los pozwoli mu teraz odetchnąć. Jemu oraz jego matce, J. Oboje darzę sympatią i szacunkiem. Początkowo nasze relacje zdawały się być dość kłopotliwe, zwłaszcza kiedy nocował u obcego faceta, starszego od siebie o 20 lat. Z czasem jednak J. również przekonała się o czystości moich intencji. Zdaje się, że przełomowym momentem był dzień śmierci jej męża, w którym to ona sama zadzwoniła do mnie po pomoc. A później wspólna troska o zdrowie i życie Młodego, kiedy wylądował w szpitalu na oddziale psychiatrycznym. W końcu przestała nazywać mnie panem. Przestała też za wszystko przepraszać, choć nadal jej się to zdarza… Zazwyczaj dzieje się tak, kiedy odburknę coś zbyt nerwowo – wówczas jestem na siebie zły. Przecież mam świadomość katorgi, jaką ta kobieta przeszła ze swoim mężem i powinienem bardziej panować nad moim warczeniem. Na szczęście znamy się od dawna i z każdym rokiem na tyle bardziej, by zacząć wzajemnie tolerować pewne wady w swoim zachowaniu. Czasem tylko zastanawiałem się nad tym, czy J. wie, co jej syn do mnie rzeczywiście czuje. Lub też czuł…

   Mój młody przyjaciel wyciągnął z kieszeni sfatygowaną paczkę papierosów i spojrzał na mnie pytająco. Przyzwoliłem skinieniem głowy i teraz bez pośpiechu zapalał jednego. Wyciągnąłem rękę.

- Daj fajkę.

Uśmiechnął się pod nosem, ponieważ zawsze ganiłem go za to, że pali a teraz mnie również się to zdarzało. Niezbyt często, raczej z głupoty niż z potrzeby. Poczęstował mnie, po czym bez słowa komentarza podsunął ogień. Zaciągnąłem się głęboko, wypuszczając dym wprost na siedzącą obok Sabę. Złośliwie. Wiedziałem, że kichnie.

- Co się dzieje? – zapytał cicho, dotykając mego ramienia.

Zadrżałem, jego głos przywołał mnie do rzeczywistości. Tym razem to ja zacząłem go przepraszać za swoje zamyślenie. Młody nie chciał przeprosin. Pod tym względem zawsze był wyrozumiały, godził się na długie chwile, a nawet godziny milczenia, zupełnie jakby były one koniecznym warunkiem przebywania ze mną – i pewnie nimi są. Uśmiechnąłem się do niego słabo i z wdzięcznością, a on odwzajemnił uśmiech. I wydał mi się piękny, kiedy wreszcie znowu się uśmiecha.

- Chcesz wódkę? – przerwałem zbyt długie milczenie.

- A masz?

- Skoro ci proponuję, to znaczy, że mam. Sięgnij do barku.

- Widzę, że masz cały zapas. – powiedział spoglądając do wnętrza, po czym wybrał jedną z równo ustawionych butelek.

- Ostatnio nie piłem… – mruknąłem – Wyjmij od razu dwie, przydałoby się wpierdolić do zamrażalnika.

- To nie popijasz? – zapytał i z pewnym wahaniem sięgnął po drugą, po czym dość pospiesznie zamknął barek zupełnie tak, jakby obawiał się, że namyślę się i poproszę o trzecią.

- Nie. Nie mogę. Ale dzisiaj mam ochotę się zalać.

- Nie sądzisz, że to będzie idiotyzm…?

- Będzie. – odparłem spokojnie – Oczywiście, że tak.

- I jesteś pewien, że chcesz?

- Jak najbardziej. Masz tu szklankę. Weź, jeśli nie brzydzisz się po mnie albo przynieś sobie czystą z kuchni. To i wódkę pójdziesz schłodzić.

- No dobrze, jak chcesz.

Wstał jak zwykle posłusznie i skierował się do kuchni, choć wiedziałem, że nie jest do końca przekonany, czy jest to dobry pomysł. Ja również nie byłem tego pewien.

                                                                                    ***

   Z winy leków, które zażywam, czy też ogólnego stanu zdrowia – najpewniej jedno i drugie – upiłem się szybciej niż zwykle. Siedziałem w fotelu i milcząc błądziłem nieobecnym wzrokiem po pomieszczeniu. Wojtek zwykł mawiać w takich momentach, że słyszy moje myśli… A następnie zaparzał mi mocną kawę, bym nieco doszedł do siebie. Długo siedzieliśmy razem w ciemności, nic nie widzący, z kubkami w dłoniach. Łyk po łyku wracałem do niego i kiedy po dłuższej chwili odzywał się do mnie, mogłem już pokiwać głową i odpowiedzieć na pytanie. Znów byłem sobą, gotów zacząć od nowa.

   Podszedł do mnie niepewnym krokiem i położył dłoń na ramieniu. Poczułem znajomy zapach dobrej kawy i wdychając go z przyjemnością przymknąłem oczy.

- Przestań, Tomek… – dobiegło do mnie gdzieś z oddali – Przestań się zadręczać.

   Upiłem kilka łyków gorącego płynu. Parzył w usta, ale i tak smakował znakomicie. Chciałem powiedzieć, że teraz się nie zadręczam, teraz jest mi spokojniej – ale wciąż milczałem uśmiechając się nieznacznie. Kręciło mi się nieco w głowie i miałem świadomość tego, że trzeźwienie będzie mniej przyjemne. Tymczasem jednak on stał przy mnie. Był. I choć głos, który słyszałem nie należał do mojego ukochanego, również był mi bliski. Spojrzałem na Młodego cieplej niż zwykle, nie potrafiąc wyrazić słowami moich odczuć. Zamiast tego chwyciłem dość niezdarnie jego szczupłą dłoń zamykając ją w swojej. W jego oczach malowało się niezmierne zdumienie, jednak nie protestował. Żaden z nas nie odezwał się i po raz kolejny byłem mu za to wdzięczny.



Tymczasowo niedostępny.
Opublikowano 22 marca 2016, autor: Czarny.   


Wybaczcie chwilowe milczenie i brak odzewu na wszystkich frontach. Nie czuję się najlepiej, jednak po krótkim odpoczynku z pewnością wrócę z obszerniejszą notką. Pozdrawiam i dziękuję za pamięć. : )


Już po.
Opublikowano 29 marca 2016, autor: Czarny.  
 

- Tomek, nie stój jak słup soli. Siadaj. – zapraszała.

   Nie stoję – myślałem – odpoczywam. Milcząc ruszyłem niezdarnie do przodu i z ulgą opadłem na wygodny fotel. Jak zawsze pomyślała o wszystkim, przygotowując dla mnie odpowiednie miejsce przy stole. Z drugiej strony jednak wiedziała o tym, że nie będę czuł się komfortowo, choćbym otrzymał najwygodniejsze z najwygodniejszych. Problem nie tkwił bowiem w miejscu, a w ludziach. Nie można o mnie powiedzieć, bym kiedykolwiek za nimi przepadał, a przynajmniej w większych dawkach. Zważywszy na moje kiepskie samopoczucie w ciągu ostatnich dni zaproszenie na rodzinną imprezę brzmiało jak kompletna niedorzeczność. I naturalnie odmówiłem, ale na to również była przygotowana. Wiem, że nie obchodzisz świąt – mówiła – ale w tym roku to jest również nasza rocznica ślubu. Dwudziesta rocznica. W obliczu takiej sytuacji nie mogłem odmówić.

   Ogoliłem się, ubrałem schludnie. Postarałem się przypominać człowieka, choć czułem się jak gówno. I siedziałem teraz w ich salonie, mimowolnie zastanawiając się, jakim cudem ludzie tak długo ze sobą wytrzymują (to proste, kochają się). Rozmyślałem też nad tym, czy gdyby Wojtek żył nadal bylibyśmy razem… Pewnie nie, kto by wytrzymał z takim starym zrzędą, jak ja.

   Zorientowałem się nagle, że ktoś coś do mnie mówił. Spojrzałem nieco nieprzytomnie na twarze zgromadzonych osób, które teraz przyglądały mi się badawczo. Nie czułem się z tym zbyt dobrze, wolałbym jednak pozostać niewidzialny.

- Słucham? – zapytałem wreszcie, gdyż zapadła przedłużająca się cisza.

- Nie wyglądasz najlepiej, źle się czujesz?

Pomyślałem, że chciałbym zdechnąć, ale nie mogę. Zamiast tego odpowiedziałem, że nie, nic mi nie jest.

- Pewnie zmęczyła go droga. – kuzynka przyszła z pomocą, choć na jej twarzy malowało się zmartwienie – Zaraz odpocznie, a jak zje moje przysmaki… Oo, muszę lecieć do kuchni!

   Początkowo wysilałem się na uśmiech, który zapewne nie wychodził mi najlepiej. Na grzeczne odpowiedzi, choć nie miałem najmniejszej ochoty na rozmowę z nimi. Zmuszałem się nawet do jedzenia. Moja kuzynka jest znakomitą kucharką i stół – jak zawsze – został obficie zastawiony różnorodnymi smakołykami, jednak od dawna nie mam apetytu. Oczywiście, musiałem się przy tym nasłuchać, jak mocno schudłem. Zjadłem odrobinę, chętniej wypiłem. Z każdą chwilą czułem się coraz bardziej zmęczony. Trochę fizycznie, znacznie bardziej psychicznie. Wraz ze znużeniem narastało rozdrażnienie. Wkurwiali mnie. Pierdoleniem o pogodzie, o chorobach, a wreszcie obrabianiem dupy wszystkim wspólnym znajomym.

   Nie udzielałem się już wcale, tylko piłem wódkę. Przymknąłem oczy oddychając głęboko, by po chwili poczuć się nieco spokojniej. Na powrót spojrzałem na nich, jednak już nie słyszałem o czym rozmawiają. Apatia. Myślę, że właśnie ona stanowi moje wyjście awaryjne. Zawsze, kiedy emocje stają się zbyt silne a ja powinienem pozostać opanowany. Jest naprawdę kiepsko, kiedy nie potrafię tego dokonać. Jednak w przypadku rodzinnego zgromadzenia metoda sprawdziła się doskonale i już bez wysiłku brałem w tym całkowicie bierny udział. Czasem tylko odpowiadałem coś kuzynce lub D., jej mężowi, którzy z niezbyt nachalną troską pytali, czy czegoś mi nie brakuje. Nie brakowało. Po nabraniu dystansu nawet fizyczny ból wydawał się bardziej odległy, nie do końca mój. Uśmierzałem go wódką. Również niezbyt kulturalnie, bo ze szklanki. Z uwagi na drżące dłonie. Szkoda byłoby rozlać – mruknąłem tylko na pytające spojrzenia i dano mi spokój.

   Trzymałem się dzielnie, prawie do końca. Wreszcie,  gdy przy stole pozostali już sami gospodarze oraz kuzynostwo z jego strony, wstałem. Zbyt gwałtownie, bo straciłem równowagę i stojąc niepewnie oparłem się o stół. D. usiłował podać mi rękę, jednak zignorowałem to. Wyprostowałem się z trudem.

- Jest w porządku. – kłamałem jak zwykle – Nic się nie dzieje. Ale na dzisiaj wystarczy, jeśli pozwolicie.

- Jasne, że tak! – zapewniła kuzynka i wstała, żeby mimo protestów pomóc mi się zebrać – Może chcesz zostać u nas na noc, odpoczniesz?

- Nie… – mruknąłem bardziej do niej niż do pozostałych wierząc, że zrozumie moje zmęczenie.

Nie myliłem się. Odprowadzając mnie do taksówki, już z dala od gości, podziękowała mi za to, że jednak przyjechałem do nich. I nawet nie narozrabiałem, jak dawniej.


Morderca.
Opublikowano 1 kwietnia 2016, autor: Czarny.   


   Nocną ciszę przeszył rozpaczliwy, jakby nieludzki skowyt. Wibrował chwilę, aż wreszcie zamarł nieśmiałym echem gdzieś wśród piwnicznych pomieszczeń.

   Mgła snu rozmyła się i wynurzył się z niej obraz tamtego dnia. Jednego z tych, który tkwi w teraźniejszości zupełnie, jak bolesna drzazga, a może gwóźdź dopiero co wbity w ścianę. Padało wtedy. Tak, krople deszczu spływały strugami z nieba. Pomyślałem wówczas, że szlochają w rynnach zupełnie tak, jakby komuś wyrządzano krzywdę. I w mojej chłopięcej piersi wzbierał się płacz. Byłem młodym i cichym chłopcem, który przez lata w milczeniu znosił upokorzenia. Takie łkanie i strach stanowiły zaledwie preludium tego, czego miałem doświadczyć w przyszłości. Tamtego dnia jeszcze tego nie wiedziałem i nie myślałem o tym. Płacz nieco łagodził ból i usypiał choć na krótką chwilę uczucie wiecznego lęku, jednak co jakiś czas on się kurczył i szarpał niczym wściekły pies na łańcuchu. Tamtego dnia po raz pierwszy dopadł mnie i chwycił w swe cęgi na tyle mocno, że ani nie potrafiłem się z nich wyrwać, ani odpowiednio sobie z tym poradzić. Miałem 12 lat i poczułem chęć mordu.

   Uczucie to nie zniknęło. Wręcz przeciwnie, dojrzewało we mnie przez kolejne lata. Kiedy znowu wybuchło pełnią sił wciąż pozostawałem jeszcze zbyt młody i niedoświadczony, jednak już na tyle silny, by w porę nad nim zapanować. Czułem tylko, jak walczył ze swoim strachem. Z początku nie wierzył, kpił ze mnie, co mnie irytowało. Ale zaczął się bać. Przybliżając swoją twarz do jego, spoglądałem głęboko w oczy i poczułem jego tchnienie. Ten nieopanowany lęk w spojrzeniu mojego tyrana napawał mnie nieznanym dotąd podnieceniem i satysfakcją. Nadal pragnąłem zarżnąć go jak świnię, jednak zadowoliłem się kolejnymi ciosami oraz tym uniżonym błaganiem o litość. Przestań – prosił mnie. Pierwszy raz w życiu o cokolwiek prosił.

   Mimo chęci nie zabiłem go, po latach sam zdechł. Przyjechałem tylko sprawdzić, czy na pewno zakopali to ścierwo. Wówczas byłem już dorosły i zdawało się, że nic nie czuję. A raczej przyjąłem taką rolę i tak ją odgrywałem przed wszystkimi, aż sam w nią uwierzyłem. Naturalnie, musiałbym być socjopatą, by to  była prawda. Czułem. Leżąc we własnym łóżku myślę o tych obrazach, jak o odległych. Za mgłą. Gdybym miał teraz walczyć nie wahałbym się, natomiast nurtuje mnie inne pytanie. Jak bym postąpił, gdyby ktoś zagrażał bliskiej mi osobie. Coś mi podpowiada, że zrobiłbym to. Ojca Młodego chciałem zajebać, a kiedy już sam zawisł nie czułem specjalnej potrzeby ratowania go – i tak nie było czego ratować. Poza tym należało mu się.

   Morderca – tak na mnie ktoś wołał. I chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, ile mieściło się w tym prawdy. Ani wykształcenie, ani pieniądze nie uchroniły mnie przed sobą samym.  Ale teraz wiem już jedno – zabić jest łatwo, trudniej z tym żyć, gdy emocje opadną.   


Kat i ofiara.
Opublikowano 3 kwietnia 2016, autor: Czarny.   


   Mówią, że zawsze mamy wybór. Myślę, że nie. Czasem przez bezczynność zostajemy zepchnięci na dalsze tory, to inni wybierają za nas. Wilk albo owca. Myśliwy albo zwierzyna. Kat albo ofiara. Odwieczny związek, który każdy z nas dobrze zna. Moja matka, kiedy jeszcze żyła, żywiła wobec mnie nadzieje. Już wtedy myślałem, że pewne rzeczy są pisane niektórym ludziom, a innym nie. Czułem to nawet w dniach największego spełnienia, kiedy żyłem w udanym związku i otrzymywałem kolejny awans. Już wtedy przeczuwałem, że kiedyś znajdzie się taka kula, której nie zdołam uniknąć. Znalazły się aż dwie. Pierwsza z nich poważnie raniła moje serce, odbierając jego. Druga dosięgnęła później, kalecząc zarówno ciało, jak i umysł. Tak, powinienem walczyć. Ale ja znowu się poddaję, pozwalam zepchnąć. Traktuję życie jak grę, w której jestem zmuszony brać udział. Pewne czynności wykonuję odruchowo, wyuczonymi schematami, jednak pozostaje we mnie coraz mniej chęci.

   Nie wiem już kim jestem – katem, czy ofiarą. Do jednych strzelałem, innym podawałem dłoń. Zdaje się, że na dzień dzisiejszy przypada mi ta druga rola. Aż sam sobą gardzę. Coraz rzadziej spoglądam w lustro.

   Rozmyślając o tym wracam myślami do różnych zdarzeń w moim życiu. Wspominam na przykład tę powolną walkę, zmaganie się o możliwość zaciśnięcia dłoni na gardle przeciwnika, kiedy tarzaliśmy się po chłodnej posadzce. Otrzymałem wówczas kilka ciosów, które wzmogły moją wściekłość i już po chwili trzymałem oburącz jego głowę i waliłem nią o podłogę. W końcu zdałem sobie sprawę z tego, że już się nie broni, że ktoś do nas biegnie.

   Potem dla kontrastu widzę inną zbolałą twarz. Jego nie tłukłem, nim pragnąłem się zająć najlepiej jak potrafiłem, by choć trochę ulżyć w cierpieniu. Leżał na wznak z obandażowanymi rękoma wyciągniętymi bezwładnie wzdłuż ciała. Długo nie odzyskiwał przytomności pojękując cicho z bólu, a ja nie odstępowałem na krok jego łóżka, chcąc być obok, kiedy się obudzi. Poprawiałem poduszkę, i choć marna ze mnie pielęgniarka, delikatnie zwilżałem spierzchnięte usta. Sam byłem bardzo zmęczony, więc wkrótce usnąłem obok na krześle. Czujnie. Obudził mnie jego słaby głos, prosił o wodę. Kiedy mu ją podałem łapczywie pociągnął łyk, aż się zakrztusił. Podałem jeszcze, prosząc o spokój. Tylko na tyle było mnie stać. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Długo milczałem ogarnięty falą poczucia winy i przygnębienia. Zawsze czułem się w jakiś sposób za nich odpowiedzialny. Uspokój się, wszystko będzie dobrze – może teraz powinienem powiedzieć to samemu sobie.

   Niejednokrotnie mam wrażenie, że istnieją we mnie dwie osoby. Swego czasu myślałem nawet o tym, że lepiej byłoby pozwolić pozostać tylko jednej z nich. Pożegnać raz na zawsze wszelkie przywiązanie i skrupuły. Możliwe, że wówczas rzeczywiście stałbym się socjopatą, jednak oddałbym wszystko za to, by nie czuć. Nie cierpieć.

   Jednak wciąż czuję. I nadchodzą chwile, takie jak dziś. Przywieźli ją. Początkowo bała się wyjrzeć z auta. Czekałem cierpliwie, nic na siłę. Kiedy nareszcie ciekawość wzięła górę i ośmieliła się do nas wyjść na chwilę zamarłem. Rzeczywiście piękna tak, jak mówiła moja kuzynka. Mieszaniec husky. Biały i puszysty kłębek nerwów. Zniewoliło mnie jednak spojrzenie jej oczu. Przypomniała mi bowiem obraz, o którym pragnąłem zapomnieć. To były oczy psa, który błagał mnie o litość, kiedy mierzyłem do niego drżącą dłonią. Niemal usłyszałem ten krzyk nad uchem. No już, na co czekasz. Zrób to mięczaku, inaczej to ciebie całe życie będą ruchali. I huk. Przymknąłem oczy, kiedy poczułem, że mnie zapiekły. Wyczuła to, wycofała się z lękiem. Spojrzałem raz jeszcze w jej smutne ślepia i powoli wyciągnąłem rękę. Drżała prawie tak samo, jak wtedy, jednak teraz nie była uzbrojona i nie miała zamiaru wyrządzać krzywdy.

- Już cię nie skrzywdzę. Już nie. – szepnąłem, kiedy zbliżyła się ostrożnie, by obwąchać dłoń.

Oni nie pojęli w pełni tych słów, jednak odniosłem wrażenie, że moja nowa towarzyszka zrozumiała. I może dlatego wciąż jeszcze czuję.


Tęsknota.
Opublikowano 6 kwietnia 2016, autor: Czarny.   


   Wyciągam papierosa wpatrując się w jego nagrobek. Zdziwiłby się, że palę. I że noszę je przy sobie „w razie czego”. Niespiesznie kładę dłoń na nodze i przesuwam po niej, jakby należała do kogoś innego. Stopniowo staję się obcy nawet sobie. Zamykam oczy milcząc wraz z nim. Znowu tak trudno zebrać myśli. Chciałbym powiedzieć, jak bardzo nie umiem sobie z tym wszystkim poradzić, jednak czuję, że on wie o tym najlepiej. On zawsze wiedział. Dlatego tak bardzo mi go brakuje. Mam świadomość tego, że w zasięgu ręki pozostają inni ludzie i wciąż niezniechęceni moim uporem są gotowi, by przyjść i usiąść przy mnie. Potrzebuję tego, ale równocześnie boję się kontaktu z ludźmi. Boję się mówić – to jest trudniejsze niż pisanie, i trzeba wówczas roztrząsać wszystko jeszcze raz. Nie mam na to siły i coraz częściej myślę, że nikt mi nie pomoże. Od zawsze tkwi we mnie przeświadczenie, że nie mogę pokazać innym mojej słabości i tego, jak chujowo się czuję, co przeżywam. Nawet wtedy, kiedy odszedł niespodziewanie, a ja miałem ochotę pójść za nim. Nie powinienem ujawniać tak bezgranicznego przygnębienia i wahania. Muszę być twardy, zdecydowany, męski, wszystko dźwigać samemu… Uśmiecham się gorzko sam do siebie, bo wiem już o tym, że nigdy taki nie byłem i nie będę. Sam sobie powtarzam durne stereotypy. 

   Wracam w to miejsce, by w ten sposób poczuć choć odrobinę spokoju. Po raz kolejny mówię mu, że chciałbym, aby tu był, jednak o tym również wie. I wspominam tamto rozstanie, kiedy trzymając mnie za rękę prosił, bym jeszcze raz pocałował. Rozejrzałem się wówczas ukradkiem, czy na pewno nikogo nie ma w pobliżu, a następnie zachłannie ogarnąłem jego twarz tak, jakbym chciał zapamiętać każdy jej szczegół. Przejechałem wolno po jego włosach. Pochyliłem się nieco i pocałowałem namiętnie usta, a potem już delikatnie wilgotne od łez oczy. „Będę tęsknił” – szeptałem. Gdybym tylko mógł wtedy wiedzieć, jak bardzo. Nic nie odpowiadał, jedynie przywarł do mnie z całych sił i znowu się całowaliśmy. Mocno i długo, aż zabrakło nam tchu. Czułem jak bardzo drżał. Z żalem oderwałem się od niego zerkając na zegarek. To właśnie wtedy spostrzegłem wyrzut w jego oczach, choć przecież nie była to pierwsza nasza rozłąka. Delikatnie ująłem jego brodę tłumacząc najłagodniej, jak potrafiłem, że przecież to nie jest pierwszy raz. Niedługo wrócę. Powiedział mi wówczas, że zawsze żegnał mnie z wielkim bólem, ale tamtego dnia czuł większy lęk, niż dotychczas. Bał się, że wydarzy się coś złego. Pomyślałem, że nie zamierzam jeszcze umierać i na pewno do niego wrócę. I wróciłem, jednak do pustego domu.

Kochanie, jak tak mogłeś…?


Szpitalne brednie.
Opublikowano 25 kwietnia 2016, autor: Czarny.   


Tak trudno jest spać nocą. I ból, i milczenie – za ciężkie. Cóż z tego, że z bliska znam ten znój codziennej walki, kiedy nie potrafię wyzbyć się troski w sercu, ani rozpaczy ciemnej. Ciąży mi tęsknota i ból człowieka, co jak rozdzierający krzyk wyrywany z piersi dziecka noc przeszywa. I razem z wiatrem wyje. Błąka się po polach, to znów w ciemnych lasach ginie.

I ówczesna myśl o Waderze pojawiła się sama przez się. Zupełnie tak, jak zrodził się ten wiatr w polu. Pojawiła się wśród łez obfitych, niemęskich. Przeszyła wszelkie zakamarki mojego umysłu po to, by przywiać mnie tutaj. Sama zaś poleciała dalej, zanosząc w ciszy mój krzyk, że potrzebuję.

To gorzkie życie nie głaskało mnie po głowie. Nie doszedłem tam, dokąd zmierzałem z moim ukochanym. Już nawet nie pójdę na wojnę, tutaj zdechnę. A jednak nie ma we mnie modlitwy, czoła przed nikim nie chylę. Samego siebie się lękam, bo wiem już, że nie ma bogów ani przeznaczenia – jestem tylko ja. I zawiodłem. Nie zdołam już pochować ich wystarczająco głęboko.

Leżę. Powoli godzę się z własnym upadkiem. Tchórzliwie dezerteruję. Tym bardziej nie pojmuję, jak ta nić nawiązała się pomiędzy nami. Wadera wróciła, zawsze była. Jej obecność napełnia mnie nowymi uczuciami, myśli powoli zmieniają swe tory. Bardzo powoli, jednak podejmuję decyzję. Wkrótce operacja.  Niewiele pojmuję z tego, co się teraz dzieje. Zarówno wokół, jak i we mnie. Cierpienie, ból, strach, zwątpienie – tak tego w nas wiele, a jednak wciąż trwamy. Jesteśmy prości w swym smutku i szczerości, a jednocześnie tak niezrozumiali. Czuję się strasznie zmęczony. Zupełnie jakbym słów zapomniał, by wyrazić to, co czuję. Bądź Wadero – to jedyne pragnienie, które nocą w sobie odnajduję.


I jeszcze gorsze brednie.
Opublikowano 12 maja 2016, autor: Czarny.   


   Nocą otwieram oczy. Znowu. Czuję to nieprzyjemne mrowienie w nodze i w dole pleców. Ból. Zamęt. Wiem, że to znowu się zaczyna. Coś się poruszyło w ciemnościach, zatrzepotało, zamruczało cichym głosem…? Nie wiem dlaczego przypomina mi się tamten pokój, dziecięcy. Może z powodu jego niechcianej obecności w moim życiu. Chaos. Po kolei – kiedyś miałem starszego brata, który dawno temu dla mnie umarł. Nie pierwszy raz próbuje wrócić, ale ja znowu odmawiam pomocy. Na wieść o jego obecności reaguję agresywnie.

   Teraz w mroku szpitalnej sali rozpoznaję dawne kształty rodzinnego domu, zaś obok jego śpiącego twardym snem. Po prostu spał. Tak zwyczajnie spał, kiedy ja się potwornie bałem. Noc w noc sprawdzałem, czy drzwi pokoju są zamknięte, a nawet zablokowane krzesłem. Mimo to wciąż słyszałem coś, co napełniało mnie lękiem. Usiłowałem o tym zapomnieć na tyle intensywnie, że dzisiaj nie jestem pewien, co to było. Poznaję jedynie owo uczucie bezradnego przerażenia, które mnie wówczas przepełniało. Lęk wraca do mnie. Nieraz budzę się z krzykiem, innym razem czuję, jak spływają mi po twarzy łzy i płaczę pół nocy. Teraz leżę w niemal zupełnej ciemności i nie jestem w stanie poruszyć się, ani wykrztusić z siebie jednego słowa. Czuję się poirytowany, smutny, wyobcowany. Te uczucia towarzyszą mi przez większość czasu, a nocą duszą spadając ciężarem na klatę i zaciskając się wokół szyi. Żałuję, że w ogóle przypomniałem sobie tamten pokój, teraz nie potrafię się uspokoić.

   Zastanawiam się czy moja matka wiedziała o tym, jak bardzo byłem przerażony. I znowu wspominam. Prostą kobietę bez wykształcenia, pochodzącą z niewielkiej wsi. Cichą, pełną lęku. Zawsze z poczuciem niższości, w cieniu swojego męża. Czasem słyszałem jej cichy płacz. Bardzo cichy, by nie narazić się panu i władcy, którego ubóstwiała jakąś niewolniczą czcią. Nie tylko nie broniła mnie przed ojcem, ale też przelewała na mnie własne poczucie winy, które noszę w sobie do dziś. Nie, zdecydowanie nie należała do najlepszych matek. W dorosłym życiu nieraz nazywałem ją szmatą… A jednak kochałem ją. Czasem potrafiła objąć, szepnąć do ucha pokrzepiające słowo. Rzadko, częściej płakała po kątach. Usuwała się wówczas w cień. Schła, nikła. Nie otrzymałem od niej odpowiedniego wsparcia – ani wtedy, kiedy  bałem się nocy, ani gdy zrozumiałem, że jestem gejem. Nie chciała o niczym wiedzieć, wycofała się jeszcze bardziej. Dopiero przy nowym facecie rzeźwiała i weselała. To wstyd, jednak kiedy zaszła w ciążę odczuwałem zazdrość. O to dziecko, które miało mieć lepiej ode mnie. Czekało je życie z lepszym ojcem, który nie będzie skurwielem oraz kochającą je matką. Nie wiedziałem wówczas jeszcze, że wszystko potoczy się inaczej… Moja matka umarła, a to maleństwo wychowało się z samotnym ojcem i popierdolonym bratem. Odeszła cicho tak, jak żyła. Dla swojego dziecka, Michała.

   Czas zatarł niektóre wspomnienia. Obraz kobiety zbladł, a jego miejsce z czasem zaczął zastępować ten wydumany, wyidealizowany przez dziecko pragnące miłości. Jego natomiast nie chciałem pamiętać. Nadal nie chcę. Jest niczym intruz, którego niechciana obecność doprowadza moje skołotane  nerwy na skraj wytrzymałości. Powtarzam sobie po raz kolejny, że jego nie ma, umarł. Mam tylko jednego brata i jest nim Michał. Zaciskam mocno powieki pragnąc pozbyć się obrazów z głowy, po czym odwracam głowę do ściany. Wytężam słuch, ale panuje cisza. Nie ma żadnych odgłosów w ciemności. Jestem potwornie zmęczony i marzę o tym, żeby zasnąć. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie zwariowałbym do reszty, gdyby nie prochy, którymi mnie faszerują. A może już zwariowałem…

   Na przykład pewnej nocy obudziłem się z wrzaskiem. Wystraszony i zlany potem. Kiedy blask lampki rozproszył mrok, ja nadal drżałem czując, jak ogarnia mnie paniczne przerażenie. Obudziłem się, jednak senny koszmar nie minął. W kącie pomieszczenia wciąż tkwił zamazany kształt. Jakby zawieszony w połowie, a może bliżej sufitu. Tkwił w tym samym miejscu, stopniowo nabierając wyrazistości. Leżałem jak sparaliżowany nie mogąc oderwać od tego wzroku. I nagle rozpoznałem w nim ludzką sylwetkę. Zdawało mi się, że widzę też twarz wykrzywioną w cierpieniu. Dopiero wówczas zdałem sobie sprawę, że jest to mężczyzna, który… wisi. Wbił we mnie wzrok podobnie, jak ja w niego i najwyraźniej próbował coś powiedzieć. Spostrzegłem krew. Dużo krwi, spływającej z jego nosa i ust, które wykrzywiał w jakimś groteskowym grymasie. A potem nagle coś szarpnęło jego głową w przód zalewając wszystko lepką krwią. Była teraz obdarta ze skóry, w mroku drgał w cierpieniu każdy mięsień twarzy, a nabiegłe krwią oczy wciąż się we mnie wpatrywały. Były przerażone, przepełnione nieludzką męką oraz tą świadomością, że walka dobiegła końca. To również gdzieś widziałem wcześniej. Nie gdzieś – w konkretnym czasie i miejscu, o których również chciałbym zapomnieć.

Zapomnieć. Uciec. Nie myśleć. Nie czuć. Nie żyć…

   Czuję, że już tego wystarczy, że mam dla kogo tu zostać. Walczę z całych sił z nieodpartą chęcią ucieczki. Jestem. Piszę. Z pewnością kiepsko, tak trudno zebrać mi myśli, kiedy leżę bezczynnie przykuty do łóżka. Jest mi potrzebne zajęcie, jednak nie jestem w stanie się za nic zabrać. Często pytasz, Wadero, co robię, gdy całymi dniami milczę. Otóż… nic. Jeśli nie śpię przyćmiony prochami, to wpatruję się w ściany i sufit. To niedorzeczne, ale sprawdzałem też, czy nie ma krwi tam gdzie wisiał. Nie było… Ludzi nie chcę, wkurwiają mnie. Przez narastającą we mnie agresję mam ochotę wyjść z siebie i stanąć obok. Wkurwia mnie, że facet łazi. Myślę sobie – kurwa, po chuj on tak łazi, nie może usiąść z dupą? A kiedy już usiądzie wkurwiam się, czego znowu siedzi, skoro jest na chodzie. Nonsens. Ewentualne odwiedziny źle znoszę, nie chcę być oglądany w tym stanie. Fizycznym i psychicznym. Czekam tylko na Michała. Obecność Wadery wciąż czuję. Powstrzymuje mnie ona przed tchórzliwą dezercją.

   A kiedy już jestem tak bardzo zmęczony, że nie mam na nic siły, nawet na złość, wzywam mą miłość, jak ostatnią deskę ratunku. Dwanaście lat Wojtku, a ja wciąż Cię wołam. Chciałbym, żebyś mnie stąd zabrał. Wszystko jedno dokąd. Jeśli nie możesz tego uczynić teraz, zrób to choćby za sto lat. Kiedy będę mógł już odejść, nie uciec.


I jeszcze…
Opublikowano 19 maja 2016, autor: Czarny.   


   Mimo prochów nadal nie mogłem zasnąć. Każda minuta zdawała się niemiłosiernie długo wlec, a ja już dawno przestałem spoglądać na godzinę. Przez chwilę zastanawiałem się, co robi Wadera. Spaceruje z Przystojniakiem? Nie, pewnie odpoczywa. Oby spokojniej niż ja. Byłem jakiś wytrącony z równowagi. Zupełnie jakbym oczekiwał, że wydarzy się coś złego. Natrętne myśli bez przerwy kręciły się po mojej skołatanej głowie, choć wcale ich nie chciałem. Oni nie żyją. Jestem pierdolonym kaleką. I wreszcie czego chciał tamten pojeb. 

   Spróbowałem skupić się na czymś przyjemniejszym. Wspominałem jego twarz, włosy, dotyk, zapach… Chciałem przypomnieć sobie wszystkie nasze wspólne dni. I po raz kolejny zaczynałem żałować każdego momentu, kiedy się na siebie gniewaliśmy, każdego dnia spędzonego tam, z dala od niego. Brakowało mi tylu drogocennych chwil. Wyciągnąłem rękę w szpitalnym łóżku i usiłowałem sobie przypomnieć, jak to było, kiedy trzymałem go za dłoń. Gładząc mrok myślałem o jego włosach. Pieściłem jego wspaniałe włosy, a on znowu się uśmiechał.  Jednak już po chwili docierał do mnie okrutny fakt, że dotykam jedynie chłodnej pościeli. Twarz Wojtka oddalała się nieubłagalnie, tracąc swoją wyrazistość. Leżąc na plecach poczułem, jak po twarzy spływają mi łzy. Nawet nie próbowałem ich wstrzymać i nie wiem jak długo płakałem. W którymś momencie dość niespodziewanie zapadłem w sen. Byłem zbyt wyczerpany, by dłużej czuwać.

   Zbudziły mnie odgłosy szurania. Nadal leżałem bez ruchu. Już nie płakałem, teraz czujnie nasłuchiwałem. Przez chwilę miałem wątpliwości, czy po prostu nie śnię, jednak znowu je usłyszałem. Ostrożnie uniosłem głowę znad poduszki, rozglądając się wokół. Na sali panowała ciemność, przytłaczająca ciemność. Chociaż wytężałem wzrok, niczego nie dostrzegałem. Podniosłem się na łokciu, i zasyczałem z bólu. Opadłem z powrotem uspokajając oddech. Panowała niczym niezmącona cisza. Uhm, to moje własne majaki?

   Powoli usiadłem na łóżku. Znowu coś zaszurało, lekko drapiąc podłogę, zaszeleściło. Aż w końcu dostrzegłem ciemny cień, który przemieszczał się w mroku. I był jeszcze bardziej ciemny niż on. Zamarłem. Koszmar. Senna mara. Majak. Cokolwiek to było napawało mnie lękiem. Zdaje się, że jednak zaczynam tracić rozum. Do reszty.

(napisałem, póki całkiem nie oszalałem…)


Ukoić wariata.
Opublikowano 26 maja 2016, autor: Czarny.   


    Popatrzyłem w kąt sali i zamarłem. Siedział przy uchylonym oknie, a drobne dłonie położył na kolanach. Wyglądał podobnie, jak w dniu, kiedy widziałem go po raz ostatni, choć był bosy. Promienie porannego słońca jasno padały na jego zmierzwioną czuprynę, za to najpiękniejsze oczy stanowiły jedynie niewyraźne plamy ukryte w cieniu. Miał bladą twarz. Nie byłem pewny czy mnie widzi, czy nie, ponieważ nie zareagował,  kiedy podniosłem się niepewnie. Otworzyłem i zamknąłem usta, nie będąc w stanie niczego powiedzieć. Zdawałem sobie sprawę z tego, że on nie może być prawdziwy, a jednak tym razem moje wariactwo nie napędzało mnie lękiem, a tęsknotą. Niepomny zakazów i nakazów zacząłem się szykować do opuszczenia łóżka, i kiedy spuściłem nogi na chłodną podłogę nadal pozostawał na swoim miejscu. A może delikatnie się poruszył…? Minęły trzy bardzo długie sekundy, zanim zdołałem wydobyć z siebie głos.

- Kochanie… – szepnąłem prawie bezgłośnie.

I w tym momencie otworzyły się drzwi i natychmiast rozpłynął się w powietrzu.

- Co pan znowu wyprawia, wybieramy się dokądś?

Ignorując pielęgniarkę zamknąłem na chwilę oczy. Kiedy je po chwili otworzyłem naprawdę pragnąłem, żeby on wrócił. Zniknął.

A może… Szczęściem byłoby zwariować do reszty?



Czas wstać.
Opublikowano 3 czerwca 2016, autor: Czarny.   


   Leżałem co najmniej od czterech godzin w tej samej pozycji na plecach i nie miałem zamiaru się ruszyć. Ignorowałem potrzeby fizjologiczne, czy też chęć palenia. Głupi. Przed szpitalem popalał, w szpitalu zaczął palić (już widzę minę Młodego, którego za to samo ścigałem). Tkwiąc w bezruchu wpatrywałem się w nudny i dobrze mi już znany sufit. Nie miałem na nic ochoty. Momentami jakiś paskudny głos wewnętrznego zrzędy podpowiadał mi, że skoro na nic, to tym bardziej na to, żeby żyć. Zdążyłem już zauważyć, że nie warto go słuchać. Wówczas raptownie wszystko rzuca się nadmiernym ciężarem na klatę tak, że nie chciałoby się nawet oddychać. Chwyciłem się za głowę, tępy ból przeszył mnie na wskroś. Warknąłem sam na siebie. Nie, to nie było w żaden sposób konstruktywne. To nie mogło pomóc mi w zdrowieniu, ani w czymkolwiek innym, poza pogłębianiem wariactwa. Próbowałem ruszyć mózgownicą w celu uzyskania czegoś bardziej produktywnego. Po chwili z nutą rezygnacji stwierdziłem, że może chociaż poukładam istniejące już myśli, które tak bezwładnie biegają po głowie. Niestety, to zadanie również wydawało się wykraczać poza moje możliwości. Po raz kolejny wyzwałem się od debila – no, może trochę mniej cenzuralnie – ale szybko sobie przypomniałem, że ta metoda także nie jest zbyt rozsądna, a już z pewnością nie pozwoli mi zmądrzeć. Poprawiłem poduszkę pod głową i dla odmiany spojrzałem w kierunku okna. Widok, który tak często oglądałem był równie nudny jak sufit, a jasne promienie słońca drażniły moje oczy. Zamknąłem je. Znowu nadeszło uczucie zmęczenia i senności. Jakaś niemoc oblepiająca mnie ze wszystkich stron. I nagła złość. Przecież znowu zasnę i zmarnuję cały dzień. Jak to jest – przeszło mi przez głowę – leżałbyś tak spokojnie, gdyby ktoś cię kopał jak ścierwo? Nie. To jasne, że nie. Dlaczego więc jesteś taki bierny wobec samego siebie?

- Wszystko ok? Może źle się czujesz? – delikatny i spokojny głos sąsiada D. rozległ się tuż obok mnie, wyrywając mnie z tego letargu.

- Nie… – wymamrotałem po dłuższej chwili, unosząc ciężkie powieki.

- Co nie, nie ok, czy nie tak źle?

- Nie tak źle.

- Jak zawsze rozmowny! – D. pokręcił z rozbawieniem głową, nie zrażony moimi mruknięciami.

Ze wszystkich sił odpędzając się od ogarniającego mnie lenistwa usiadłem ostrożnie na łóżku, szykując się do wstania. Noga zdrętwiała od mojego nieróbstwa, a kręgosłup wołał o zmianę pozycji. Nie wspominając o pęcherzu. Kolega spojrzał na mnie uważnie, najwyraźniej zdumiony moim nagłym ożywieniem. Z doświadczenia wiedząc, że zbyteczne gadulstwo oraz setki pytań irytują mnie już niczego nie mówił, jednak czułem na sobie jego pytające spojrzenie. To wystarczyło.

- Idę do kibla. – zaspokoiłem jego ciekawość, a po chwili dodałem – Zrób kawę.

- No jo, lepiej mu… Rozkazuje mi! – rzucił ze śmiechem, bez urazy zabierając nasze kubki.


Nauka chodzenia – krok pierwszy.
Opublikowano 5 czerwca 2016, autor: Czarny.   


   Pierwsze próby uregulowania trybu dzień / noc. Mimo wyczerpania spowodowanym odganianiem wewnętrznego lenia, ćwiczeniami, czytaniem (a w tym jedynie około godzinną drzemką w ciągu dnia), sen nie przyszedł łatwo. Dokuczał ból, a wraz z bólem fizycznym obudziły się myśli. Te upierdliwe, galopujące po głowie niczym stado dzikich koni. A może raczej świń tratujących mózg, siejących zamęt i spustoszenie w głowie. Długo walczyłem z narastającym niepokojem, uporczywie nie prosząc nikogo o pomoc. Z trudem zdołałem jednak przezwyciężyć oblepiające mnie zewsząd uczucie strachu, chaosu. Około godziny 4 nad ranem moje myśli się uspokoiły, co pozwoliło mi zapaść w krótki sen. Nie pozwolił mi on dostatecznie odpocząć, ani się zrelaksować. Wkrótce obudził mnie poranny zgiełk, a ja znowu czułem się senny i zmęczony. Długo leżałem z zamkniętymi oczami słuchając z lekkim poirytowaniem, jak pielęgniarki chodzą korytarzem w tę i z powrotem. Słyszałem też, że D. już wstał i poszedł do toalety. Kuliłem się w sobie na myśl, że miałbym otworzyć oczy, wstać, przetrwać kolejny dzień. Uczyniłem to stopniowo. Powolne podniesienie ciężkich powiek, spojrzenie w ten sam nudny widok za oknem, ostatecznie przyjęcie do wiadomości, że nastał nowy dzień. Stety albo niestety. Zanim się zwlokłem z łóżka napisałem do mojej Wadery (bo przecież jest moja). Jedno zdanie, od czegoś trzeba zacząć. Następnie potok przekleństw przy wstawaniu. Cholernie to wszystko zastygłe po nocy. No i co, kolejny dzień się potoczył… Śniadanie skonsumowane, choć bez zbytniego apetytu. Prochy zeżarte. Toaleta zaliczona. Ćwiczenia wykonane. I można byłoby zasnąć, jednak lenistwo odpędzamy. Zatem zabrałem się za pisanie.

   Odwiedzając blog naszego kolegi, zastanawiałem się ostatnio, co jestem w stanie zaoferować temu dzieciakowi we mnie. Yellowish często o nim pisze. Zresztą nie tylko on. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem jedyny z takimi problemami, a Wasze komentarze tylko mnie w tym utwierdzają. To w żadnym razie nie jest pocieszające, wolałbym abyście mieli za sobą normalne dzieciństwo. Aczkolwiek daje to jakieś poczucie zrozumienia (?). Ponoć lepiej późno, niż wcale, jednak dostrzegłem już, że kopię samego siebie – a raczej tego dzieciaka. Zupełnie, jakby było mu tego w życiu za mało. Poniżanie, bicie, skuteczne umniejszanie poczucia własnej wartości opanowałem do perfekcji, natomiast na pytanie, co mogę dla niego zrobić… Nie znam odpowiedzi. Co takiego chciałem robić jako dziecko? Pierwsza myśl przyszła mi dość niedobra – zabijać,  potem zabiłem. Przecież to kolejny kopniak dla samego siebie, pokazanie jaki to jestem okropny. Nie wiem, nie pamiętam czego chciałem, czego bym chciał. Częściej zastanawiałem się, co powinienem – obowiązki ponad przyjemności. Przypominam sobie również, jak pewnego dnia nieżyjący (dla mnie) brat zarzucił mi, że jestem dokładnie taki sam, jak ojciec. Naturalnie, odrzuciłem podobny pomysł. A jednak nie potrafiłem podać ręki i siebie samego nadal kopię. Wniosek – chroń się przed samym sobą? Jakkolwiek blizn od pogrzebacza sam sobie nie zrobiłem, reszta odbyła się z moim czynnym udziałem.

   Jest coś, co mógłbym zrobić dla dzieciaka / dla siebie? Wiele o tym myślałem, między innymi bezsenną nocą. Aż wymyśliłem. Czy dobrze i co z tego wyjdzie, nie wiem. Kuzynka była zdumiona, kiedy poprosiłem ją o dokonanie rozeznania wśród jej „psychicznych” znajomych w celu znalezienia dla mnie terapeuty z sensem. Bo pierwszego lepszego już przerabiałem. Ja również nie dowierzam, że to uczyniłem. Jasne, że się tego boję. Kto by się nie bał grzebania w mózgu.

   Uhm… Dzieciakowi mówię zatem – pilnuj tego starego durnia, a jakby uciekał doczep się do nogi. A staremu – wykonać, o trudnościach zameldować po wykonaniu zadania.


„Wyjdę i już nie wrócę”.
Opublikowano 10 czerwca 2016, autor: Czarny.   

    Nie wiem dlaczego przypomniało mi się dzisiaj, że będąc dzieckiem często o niej mówiłem, o ucieczce. Zacięta, harda mina oraz to cwane spojrzenie, które mówiło – jeszcze zobaczymy, kto wygra. To mogłoby przypominać tupanie nogą, ale dokładnie tak to sobie przypomniałem. I te powtarzane w kółko słowa –  „wyjdę i już nie wrócę”, „pójdę w świat”.

   Czas zmienił moje spojrzenie na starsze i bardziej zmęczone życiem, niż mogłaby na to wskazywać metryka. Początkowo z każdej wędrówki musiałem w końcu wracać. Zawsze z ciężkim sercem, ponieważ wiedziałem już, co mnie czeka. Nareszcie, jako dorosły człowiek zwiałem stamtąd na dobre. Daleko od patologicznej rodziny i równie skopanego środowiska, w którym musiałem dorastać. Miało być lepiej i zapewne tak było. Na krótki okres czasu. Wyrwałem się z domu, jednak nadal tłamsiła mnie chęć ucieczki.  Przed samym sobą.

   Uciekałem na różne sposoby. Droga alkoholowa okazała się zapędzaniem samego siebie w matnię. Nawet jeśli udało się choć na chwilę oderwać od tego wszystkiego, podczas trzeźwienia cierpienie wracało do mnie z podwójną mocą.

   Wojtek, nasza prawdziwa miłość – to był najskuteczniejszy sposób jaki do tej pory poznałem, jednak… Nie ma go. Nie ma nas. A ja przez lata żyję gorącym wspomnieniem o nim, wciąż prosząc o to, by mnie stąd zabrał. Choćby poprzez samobójczą śmierć (zdaje się, że kiedyś o tym pisałem).

   Najrozsądniejszą metodą wydawała się być praca. Na miejscu, czy w terenie. W ruchu, czy w spoczynku. Nadawała jakiś sens, rytm. I co najważniejsze, mogłem spokojnie w nią uciekać. Obowiązki ponad wszystko, już łatwiejszego wytłumaczenia nie było. Tylko co począć, kiedy jej zabrakło.

   Lata mijały, kolejne drogi okazywały się być ślepymi uliczkami. Walka przeplatana ucieczką. A ja, stary głupiec, nadal to robiłem. I nawet chyba nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to była wciąż ta sama postawa. „Wyjdę i już nie wrócę”. „Pójdę w świat”. Zdawało mi się, że tak właśnie będzie. Myślałem – nie obejrzę się, choćby wszystko we mnie rwało się z powrotem; nie obejrzę się, choć słyszę krzyk i nawoływania (tak, Ciebie Wadero również słyszałem uciekając).

   Teraz myślę, że bardzo długo się niszczyłem, jednak to ten ostatni szalony maraton mnie powalił na łopatki. To trochę tak, jakby serce wyrwało się druzgocąc kręgosłup, szarpiąc połataną skórę. Usiłowałem jeszcze mimo to uciekać. Paralitycznym krokiem lub czołganiem.

   Okazuje się, że potrzebowałem przeszło czterdziestu lat na to, by pojąć, że od siebie samego nie ucieknę. Lepiej późno niż wcale? Nie wiem. Wszakże wiedza o tym nie przeszkadza mi w dalszej chęci skorzystania ze znanych dróg. Teraz pragnienie przeplata się strachem.

   A jednak, muszę się pochwalić, a co tam. Pierwsze zadanie (?) wykonane. Spotkałem się z „psycholem”. Obyło się bez wiązania. I bez wiercenia. Co prawda, ledwo go zobaczyłem usłyszałem w głowie to:  „wyjdę i już nie wrócę”, „pójdę w świat”. Tym razem odburknąłem mu – a spierdalaj. Dupy nie ruszyłem. Choć pozycję przyjąłem gotową do ucieczki, co sam spostrzegł i skomentował zapewniając, że wystarczy jedno słowo i nie ma potrzeby nadwerężania kręgosłupa. Tak też się stało. Powiedziałem dość i zakończyliśmy naszą rozmowę. Kosztowało mnie to wiele wysiłku. Bądźmy szczerzy, poprzednie podejścia, te kilka lat wstecz, były z góry nastawione na „nie” i nawet nie podjąłem uczciwej próby skorzystania z pomocy. Tym razem nieskładnie, nieumiejętnie, niepewnie, ale jednak coś tam powiedziałem. Na pierwszy raz naprawdę mi wystarczyło. I mój nowy nałóg okazał się użyteczny.


Zmartwienia „tatusia”.
Opublikowano 14 czerwca 2016, autor: Czarny.   


   Wciąż jeszcze drzemałem, kiedy ktoś nagle wpadł do sali i mnie obudził. Dokładnie tak, ostatnimi czasy cholerny ze mnie chwalipięta, a tu proszę – popełniłem grzech spania w ciągu dnia. I sam nie wiedziałem kiedy, jak. Niezmiernie powoli, półprzytomny usiadłem i tępy ból przeszył moje skronie. Znowu przypomniałem sobie doskonale znane uczucie podobne do kaca i zapragnąłem zwilżyć usta, choć naturalnie od dawna nie miałem okazji się nachlać. Może to wina prochów, może suche powietrze szpitalne. Wiedziałem tylko o tym, że ta drzemka nie była dobrym pomysłem. Cóż, najwyraźniej nie mogłem się powstrzymać. D. coś do mnie mówił, a ja starałem się zrozumieć o co mu chodzi.

- Ogłuchłeś, czy całkiem zgłupłeś?

- Jedno i drugie – odparłem, myśląc, że faktycznie po latach słuch nie ten, ale tym razem to chyba jednak „zgłupłem” – O co chodzi?

- Przecież twoja komóra wydzwania! – zawołał zniecierpliwiony, zupełnie jakbym był kompletnym idiotą, tak się zresztą w tej chwili czułem.

Faktycznie, wyciszony wibrował. Oczywiście nie zdążyłem odebrać. Wciąż ospale zerknąłem na wyświetlacz i machinalnie się rozbudziłem. Jedenaście połączeń nieodebranych. Od Młodego. Znowu zalała mnie fala niepokoju, który dręczył mnie już od dłuższego czasu. Zdaje się, że niejasne przeczucie czegoś niedobrego pojawiło się jakoś w nocy z piątku na sobotę. Powiedziałem zresztą wówczas Waderze, że nie wiem dlaczego o nim pomyślałem. Naturalnie początkowo złożyłem to na karb zmęczenia, stresu tą cholerną wizytą, szpitalną nudą sprzyjającą wymyślaniu głupot, aż w końcu uzasadnionym przewrażliwieniem oraz obawami wywołanymi tę jego nieszczęsną próbą samobójczą. Kiedy zaczął stosować dziwne uniki doszedłem do wniosku, że muszę się przekonać, czy jest się czym martwić, czy też nie. Początkowo miałem zamiar zastosować jawny szantaż (przyjeżdżaj, albo sam się wypiszę ze szpitala i przyczłapię), potem pojawił się pomysł podstępu (a kto mnie wyprowadzi na dwór na spacer?), w końcu jednak po prostu kazałem mu przyjść (masz przyjść i chuj). Czyżbym jednak nadal odczuwał potrzebę wydawania rozkazów? Nie wiem, grunt, że ta metoda zawsze okazywała się skuteczna. Aczkolwiek jeśli wydzwaniał, to może jednak nie…

- Co oni tobie dają, ci twoi psychole? – D. wyrwał mnie z zamyślenia, jego słowa zdawały się być nieco kąśliwe, ale ton głosu nie – Też to chcę, jak tylko wrócę do starej.

Byłem zbyt pochłonięty myślami o Młodym, by mu odpowiadać. Spojrzałem jeszcze na godzinę. 14:04 (cholera, przespałem niespełna dwie godziny), powinien być już na miejscu. Nie zastanawiając się dłużej oddzwoniłem do niego. Jak się później okazało, całkiem niepotrzebnie opierdalając go na wstępie, że nie chcę słyszeć  żadnych wymówek. Usłyszałem jedynie nieśmiały głos tego chłopca – i cholera, jak tu nie myśleć o nim inaczej niż o dzieciaku z miną zbitego psa – że jest już w szpitalu. Ale przyjdzie pod warunkiem, że nie będę zły. Kurwa, gówniarz stawia warunki, pomyślałem, jednak szybko opamiętałem się. Skoro obawia się przyjść, to jednak przeczucia mnie nie myliły. Obiecałem, że nie będę na niego zły, choć nie bardzo wiedziałem, czy słusznie.

                                                                                             ***

   Chwyciłem go za ramię. Uścisk był chyba dość bolesny, bo się nieznacznie skrzywił. Cholera, a może tam również kryją się jakieś sińce – pomyślałem i krew mnie zalała. Dowiedziałem się, że ktoś zrobił mu krzywdę i to było powodem unikania odwiedzin oraz wymuszeniem tej dziwacznej obietnicy. W jednej chwili moje postanowienie, że postaram się patrzeć na niego trochę bardziej jak na dorosłego człowieka odeszło w zapomnienie. To wciąż ten sam dzieciak, który mając niespełna 16 lat wyjawił mi w tajemnicy i wielkim lęku, że chyba jest gejem. Ten sam, którego czasem karmiłem, przytulałem, patrzyłem jak zasypia na kanapie, by potem wziąć na ręce i zanieść go do cieplejszego łóżka. Ten sam, który miał mnóstwo problemów w domu. Wyznawał mi swą miłość, z jakimś młodzieńczym tragizmem. Kurewko nastraszył samobójczą próbą. Tyle lat, jednak znowu był dla mnie tym samym dzieciakiem, którego ktoś skrzywdził a ja nie umiałem przejść obok tego obojętnie.

- Złamiesz mi rękę… – w końcu nieśmiało szepnął, a ja rozluźniłem uścisk.

- Sorry – mruknąłem – Ale powiedz mi, jak to cię, kurwa, pobił? Kto? Jakim, kurwa, prawem?

- Obiecałeś…

- Jasne, kurwa, obiecałem. – skinąłem z westchnieniem głową – I nie jestem na ciebie zły. Jestem zdenerwowany na tego, kto cię skrzywdził, rozumiesz?

Właśnie opowiedział mi urywanymi zdaniami, że jakiś skurwiel użył wobec niego przemocy tylko dlatego, że odmówił mu seksu. Byłem zdenerwowany i można było to zrozumieć. A właściwie to  wkurwiony, jak chuj – pomyślałem. Dobrze, że wyprowadził mnie na dwór, bo zachciało mi się palić.

Czym się tak wkurwiasz? – zapytała mnie jakaś chłodniejsza część mojego umysłu, bo Młody już tylko milczał wpatrując się w ziemię.

Tym, że on znowu cierpi. – odpowiedziałem sobie – Właśnie tym.

Naprawdę, tylko tym?

Nie wiem.

Co z tobą, Czarny, tęsknisz za adrenaliną? Zaczyna ci odpierdalać, głupku?

Nie. Chcę mu pomóc i czuję się w tej chwili bezradny. To mnie wkurwia, idioto.

Uhm… Poważnie? Biedaczek.

Spierdalaj, kurwa.

- Tomek, palisz filtr… – moją wewnętrzną kłótnię nieśmiało przerwał Młody, i dopiero wówczas spostrzegłem, że rzeczywiście już wypaliłem. A niech tam, wyciągnąłem drugiego.

- Jeśli on cię jeszcze raz dotknie, jeśli ktokolwiek cię dotknie nie tak, jak trzeba – usłyszałem własny głos – to ja go zajebię, kurwa. Rozumiesz?

Jego mina mówiła – jestem bliski płaczu. Ten sam uszczypliwy głos podpowiedział mi, żebym go już bardziej nie straszył. Tak też zrobiłem. Nic więcej nie powiedziałem, tylko objąłem. Pewnie nieco niezdarnie, ale i tak się przylepił.

                                                                                               ***

   Emocje opadły, choć agresja nadal się wzbiera, jeśli tylko zaczynam się zbyt mocno nakręcać. Uhm, może choć w niewielkim stopniu uda się ją wyładować podczas codziennych ćwiczeń. Myślę, że to prawda – ani nie mogę go przed wszystkim i wszystkimi chronić do końca życia, ani nawet nie dałbym rady. Przede wszystkim nie powinienem. Musimy porozmawiać już spokojniej, ja bez zbędnych nerwów, a on bez strachu – a co powie Czarny. Razem coś ustalimy. Oczywiście, rozkazywanie jest o wiele łatwiejsze, jednak posłucha mnie bez przekonania, może nawet z lękiem. Chciałbym, żeby to on sam pewne rzeczy postanowił, wciąż brakuje mu tej samodzielności. I kto by pomyślał, że zrobi się ze mnie taki „tatuś”.


Sprzeczność.
Opublikowano 18 czerwca 2016, autor: Czarny.   


   Nie tak dawno temu, stojąc z nagim torsem przed lustrem szpitalnej łazienki, powziąłem trzy postanowienia. Po pierwsze – zacznę się systematycznie golić, do czego podobna jest taka zarośnięta morda? Skoro wewnątrz ma być lepiej, to i z zewnątrz należy ogarniać. W zamyśleniu gładzę się po twarzy. Gładka, wykonane. Po drugie – ani na moment nie odpuszczę rehabilitacji. Uhm, pokonując własne lenistwo i ból zawzięcie ćwiczyłem. Poczyniłem pewne postępy, przynajmniej tak mówią. I faktycznie, poruszanie sprawia mi mniej problemów, a wózek towarzyszy jedynie na dłuższych dystansach. Ale teraz? Przymusowa przerwa, ponieważ nasilił się ból. Nie jestem z tego zadowolony, jednak cierpliwości (żebym ją, kurwa, jeszcze miał). To wymaga sporo pracy. Po trzecie – muszę jednak jeść. Mniej kości, więcej siły, by się jakoś poturlać dalej. Szału nie ma, schudłem kolejne dwa kilogramy. Zdecydowanie do poprawy. Zerknąłem też na własne blizny. Wróciły znane emocje. Rozpierdoliłbym lustro tak, jak te znajdujące się w moim domu. Tymczasem myślę jeszcze na tyle racjonalnie, że uderzyłem jedynie pięścią w ścianę. Mocno.

   Dzisiaj przepełniają mnie sprzeczne uczucia. Pragnienie spokoju zdaje się wypierać tę nieśmiałą potrzebę bliskości. Narastająca chandra i z każdym dniem coraz większa agresja. Powraca również bezsenność. Chciałbym też zatopić się w ciszę, której nie przerywa odgłos ulicy. Chwila ukojenia została odnaleziona jedynie we wspomnieniu odległych dni oraz zburzonych już ostoi. W moich myślach pojawiają się również miejsca, do których jeszcze tak niedawno lubiłem uciekać.   Tamte miesiące spędzone w niemal spartańskich warunkach, na łonie natury uszczęśliwiały mnie. Niewielki kontakt z cywilizacją. Brak ludzi. Nawet jeśli takowi się trafiali na mojej drodze, nie rozpoznawali mojej twarzy, ani sylwetki. Miałem spokój.

   Dość ucieczek, to przecież już ustaliłem. A nawet obiecałem – danego słowa należy dotrzymać. Zastanawiam się jednak skąd ta złość we mnie. Jasne, siedzę z dupą w szpitalu i zwykła rehabilitacja staje się czymś trudnym, mam prawo się wkurwiać. Zapewne dobrze zrobiłby mi zastrzyk adrenaliny. Jednak jest coś jeszcze. Potrzeba wyciszenia. Izolacji. Nawet od bliskich. Zdaje się, że oni tego nie rozumieją. Podobnie, jak nie wiedzą, że moja niechęć do kontaktu z kimkolwiek nie oznacza wcale tego, że ich nie dostrzegam, czy mnie już nie obchodzą. Przeciwnie. Wszakże po każdej wędrówce – ucieczce, wracałem do ludzi. Tym razem również ich potrzebuję. W walce z własnymi słabościami może nawet bardziej niż dotąd. Potrzebuję i nie chcę zarazem, to właśnie cała moja pokręcona psychika.



Cudze nieszczęście, a cieszy.
Opublikowano 21 czerwca 2016, autor: Czarny.   


   Nie mogła mieć wiele więcej niż pięćdziesiąt pięć lat, choć włosy miała całkiem siwe. Siwe, ale zdaje się, że prosto od fryzjera. Do tego ten jakoś staromodny żakiet. I buty. Nazwijcie to zboczeniem, jednak to właśnie one stanowią jeden z elementów, na które zwracam uwagę. Nie chodzi wcale o ich jakość, czy kolor, przede wszystkim o to w jakim są stanie. Czyste. Żaden ze mnie ekspert w dziedzinie mody i to jeszcze damskiej, jednak wydało mi się, że dziwnie się postarzała swoim strojem. Kurwa, pomyślałem, faktycznie nudzę się w tym szpitalu, skoro zaczynam lustrować wygląd jakiejś obcej baby. Niech ma na sobie choćby worek po kartoflach. Byle nie nago, jeśli nie jest przystojnym mężczyzną.  Uhm, widziałem ją po raz pierwszy, ale wystarczyło, że się odezwała i wszystko stało się dla mnie jasne.

- Robaczku! – rzuciła na wstępie i dopadła mojego sąsiada M. całując go w czoło.

On się skrzywił, a ja uśmiechnąłem pod nosem. Przypomniały mi się misie-srysie, kocury, słoneczka i te inne, ale kto mówi „robaczku” do chłopa po trzydziestce? Kobieta nie w tym przedziale wiekowym (choć różnie to bywa), zatem pewnie mamuśka. Tak mi ją zresztą wkrótce przedstawił, zakłopotany. Ja pierdole, zabiłbym chyba matkę, gdyby tak do mnie wystartowała. O ile oczywiście jeszcze by żyła i o ile pozwalałaby sobie na podobne czułości przy obcych ludziach. Ale ona nie pozwalała sobie nawet w dzieciństwie i na osobności. A do takiego starego konia? Przywitałem się grzecznie, choć wolałbym spierdalać stamtąd, choćby na papierosa. Niedawno wróciłem ze spacerowania i nie powinienem, tłumaczyłem sobie jak dziecku. I zostałem. Mimo woli słyszałem o czym rozmawiają, ale starałem się nie słuchać. Gadała i gadała, a on dla odmiany się zamknął. Przedtem żeby uciszyć tego marudę musiałem odezwać się ostrzej. A tu proszę, wystarczy mamuśka. Przypomniałem sobie, jak kiedyś, dawno temu moja matka miewała jakieś takie rodzicielskie napady i czuła się zobowiązana jebnąć mi wykład. Chyba, żeby poczuć się lepiej, że ze mną rozmawiała. Jak stary wpadał wkurwiony do chałupy, to mu powiedziała, że to nie jest jej wina, tłumaczyła mi, z kolei on oznajmiał, że przecież jestem debilem. I wytłumaczył po swojemu. Ani jedno tłumaczenie, ani drugie nie skutkowało, być może faktycznie jestem kompletnym debilem. Zwykle wyłączałem się podczas kazania i podobnie jak teraz słyszałem nie słuchając, a myślami błądziłem zupełnie gdzie indziej. Czasem udało jej się mnie na tym przyłapać, padały wówczas pytania – co o tym myślisz, albo zupełnie już wkurwione – czy ty mnie w ogóle słuchasz. Z czasem nauczyłem się jakoś z tego wychodzić cało. Przytaknąć kobiecie głową, jak trzeba było przeprosić, ale akurat się zamyśliłem, niech powtórzy ostatnie zdanie. I tyle było z podobnego wykładu. Bab nie lubię słuchać do dziś (Wadera to jakieś „dziwadło” takie ; ) ). A stary… Cóż, wiadomo. Moje ciało może cokolwiek zapamiętało, natomiast głowa tylko tyle, że skurwiel powinien w końcu zdechnąć. Tak też się stało.

   Otworzyły się z impetem drzwi i do środka wpadł ktoś jeszcze. Teraz zrobiło się ciasno i to dosłownie, bo facet ledwo mieścił się w futrynie. Właściwie pomyślałem, że to głowa doczepiona do karku. Młodszy braciszek, jak się później okazało. Wygląd dość groźny, ale też kobiecie mamusiował. Nawet przeprosił za słowo „kurde”. Aż mnie się wyrwała kurwa, głośniej niż zamierzałem. Mamuśka spiorunowała mnie spojrzeniem, za to braciszkowie zerknęli jakoś życzliwiej, choć w milczeniu. Wkurwiał mnie ten cały M., ale w tym momencie zrobiło mi się go nawet żal. No, właściwie całkiem biedny ten maminsynek, to musi być straszne i nic dziwnego, że marudzi. Skromne przekleństwo wyrwało mi się niechcąco, ale skoro już tak, to całkiem świadomie zerknąłem na nią w sposób dość prowokujący. I pouczyła mnie, a jakże, chociaż na jej synka byłem za stary.

- A co mi tu, kurwa, pani zwraca uwagę. – mruknąłem, dodając „panią”, żeby nie było, że wyzywam ją od kurew – Synkowie dorośli i zdaje się, że pani też. A ja można rzec, u siebie.

- Chamstwo, tak przy kobiecie!

- Ja pierdolę.

Nic dodać, nic ująć. Dziecko mi powiedziało, że nic się nie stanie, jeśli jednak na chwilę wstanę.

- Jednak skuszę się na małą kawę. – zwróciłem się do sąsiada ignorując zbulwersowaną mamuśkę – Chcesz coś?

- Nie, dziękuję… – ależ nieśmiało.

- To zobaczę, czy mają melisę dla pani.

   Wyszedłem dość powoli. Właściwie bardzo powoli, jak to „pierdolony kaleka”. Mimo to wciąż jeszcze słyszałem na korytarzu jej podniesiony głos oraz cichuteńkie próby uspokojenia przez jednego, czy drugiego synalka. Niedobry jestem, pomyślałem. I uśmiechnąłem się w duchu, razem z moim dzieciakiem. Skoro już kawa, której nie powinienem, to dla niego (dzieciaka) coś słodkiego. A oni niech się stresują.


Tęsknię, tak po prostu.
Opublikowano 24 czerwca 2016, autor: Czarny.  
 

   Chciałbym móc odnaleźć słowa, które będą w stanie oddać w subtelny sposób moją tęsknotę, ten jakiś niezrównoważony smutek, melancholię. Tymczasem leniwe myśli niemrawo tłuką się po głowie, zupełnie jak te ospałe muchy uderzające w szyby. Jedna jest głupsza od drugiej i jeszcze bardziej posępna, rozbijają się na końcu nie osiągnąwszy zrozumiałego kształtu. I z każdą chwilą czuję narastający we mnie ból. Ból, który wcale nie przemija. On tkwi zagnieżdżony wewnątrz czaszki, nie pozwalając się w żaden sposób uśmierzyć. Wwierca się głęboko, swoim tępym bólem mącąc spokój. Tylko po to, by nocą ponownie wybuchnąć oblepiającym udręczone ciało potem. Z czasem uwierają nawet te dobre wspomnienia. Zdaje się, że składam się jedynie z przeszłości. Gonię wówczas zmęczonym wzrokiem po sali w poszukiwaniu choćby dawnego cienia. I nie ma go nigdzie. Dzieli nas przestrzeń, nic więcej – tak mówiłeś. A ja byłem przekonany, że niebawem znowu się spotkamy. Czy tym razem będzie tak samo? Tęsknię. Już nie uciekam, jednak wciąż tęsknię, nie odnajdując piękniejszych słów. Każdemu wolno tęsknić. A może wpadniesz do  mojego snu. Tak po prostu, bez powodu, żebyśmy mogli być znowu razem.  


Chęć powrotu do materii.
Opublikowano 26 czerwca 2016, autor: Czarny.   


Trwałem w bezruchu z otwartą książką przed oczami. Mogłoby się zdawać, że całkiem bezmyślnie, choć co jakiś czas przekładałem strony. Zatrzasnąłem ją dopiero wtedy, gdy zaczął morzyć mnie sen. Zupełnie, jakbym chciał tym niespodziewanym hałasem przegonić narastające znużenie. Nie pamiętałem dokładnie jej treści, ani nawet myśli, które w trakcie czytania przemykały przez moją głowę. Często jednak okazuje się z czasem, że ni stąd, ni zowąd przypominam sobie pewne informacje, choć nie jestem w stanie uzmysłowić sobie skąd one pochodzą. Nasz umysł jest jednak kopalnią wiadomości, wśród nich śmieci co niemiara.

Odłożyłem książkę na bok i podreptałem na nikotynowy spacer. A mówią, że palenie jest niezdrowe, kiedy mam dzięki niemu dodatkowe przechadzki. Jeszcze mała kawa i toaleta. Myjąc dłonie zerknąłem w lustro i uderzyło mnie zmęczenie. Nawet nie zapytałem już dlaczego. Jaki miałoby sens szukanie odpowiedzi na to samo pytanie, na które inni przede mną od zawsze jej szukali i dotąd niczego nie znaleźli. Każda potencjalna odpowiedź prowokuje kolejne pytania. W efekcie im człowiek więcej wie, tym bardziej druzgocąca staje się jego niewiedza. Czasem nawet podejrzewam, że głupiec żyje i umiera szczęśliwszy, również nie mając pojęcia po jaką cholerę. 

Właściwie człowiek już na samym początku jest ogarnięty przerażeniem. Nagle traci bezpieczną ostoję i trafia do tego kurewskiego świata z wielkim płaczem. Może gdyby potrafił mówić, też by od razu zapytał – dlaczego. W przyszłości ten sam człowiek umrze nie uzyskawszy na to pytanie odpowiedzi. Zerkając z rezygnacją we własne oczy pomyślałem, że tego sensu zwyczajnie nie ma.

I tu – znowu nie wiadomo skąd i jak – przypomniało mi się coś, co napisał kiedyś Emil Cioran. Naturalnie nie posiadam w pamięci cytatów wszystkich i wszystkiego, jednak dość szybko odnalazłem to, co nasunęło mi się na myśl. Choć właściwiej ubrane. „Życie to bunt w trzewiach materii nieorganicznej, tragiczny zryw inercji; życie to drobina ożywionej i – musimy to powiedzieć – zrujnowanej przez ból materii. Z tej szamotaniny, z tej dynamiki i zaaferowania wyrwać się możemy tylko tęskniąc do bezruchu materii nieorganicznej, do ukojenia gdzieś w głębi pierwiastków. Chęć powrotu do materii jest samym sednem pragnienia śmierci.”

I tak. Czasem jest we mnie pragnienie zanurzenia się w tym, co ostatecznie i nieuniknione. Jak dotąd nie poszedłem i nie strzeliłem sobie w ten durny łeb napchany śmieciami, choć chłód stali na skroni nie jest mi obcy. Myślę o tym w sposób spokojny, opanowany. Zdaje się, że ten sam autor, co wyżej, pisał też, że gdyby nie myślał o samobójczej śmierci, to by się zabił. Coś w tym jest.


M jak Maszkara.
Opublikowano 28 czerwca 2016, autor: Czarny.   


   Nareszcie uciekłem. Od zabudowań, od ludzi. Przede mną rozpościerał się bardziej otwarty teren. Pola, lasy. Idź do lasu – pomyślałem – po prostu idź. Wszedłem pomiędzy drzewa i zewsząd ogarnął mnie zbawienny chłód. Las poszerzał się, to znów zdawał się zwężać. Tylko od czasu do czasu pozwalałem sobie na łyk wody widząc, jak niewiele mi jej pozostało. Późnym popołudniem poczułem głód. Właściwie to bolał mnie brzuch. Przemierzyłem jeszcze spory odcinek drogi i dopiero przed zachodem słońca zatrzymałem się na odpoczynek. Moszcząc się wygodnie pod starym dębem rozejrzałem się wokół. Ogromne słońce zwieszało się coraz niżej ponad drzewami i jego widok przepełniał mnie nieokreślonym spokojem. Rozprostowałem obolałe nogi. Na dzisiaj już wystarczy, postanowiłem. Wyjąłem z plecaka moje ostatnie zapasy. Pozostało tego niewiele – sucha już bułka, kapka wody. Skonsumowałem ją powoli delektując się jak najdłużej, następnie pociągnąłem łyk wody. Resztę zostawiłem na później, jakieś sześć, może siedem łyków. To nie było zbyt wiele, jednak pomyślałem, że wystarczająco, bym nie umarł. Przez moment przeszła mi przez głowę niedorzeczna myśl, że idąc bliżej tamtych domów z łatwością zdobyłbym więcej picia i jedzenia. Nonsens, przecież uciekałem od ludzi. Zerknąłem nieco dalej. Sosny, pod nimi powinno być lepiej, bardziej miękko. Wyjąłem mój wierny, wysłużony śpiwór. Od ziemi ciągnie. Na rozpalanie ogniska nie było odpowiednich warunków.  Czułem się taki zmęczony i śpiący, że właściwie wszystko było mi jedno. Wiedziałem, że o świcie wyruszę dalej. I w końcu się najem. Popatrzyłem w niebo nade mną. Dokądkolwiek człowieka rzuci los, ono jest takie samo. Ciemniejąc nocą niezmiennie nasuwa wspomnienia jego uśmiechu, ciepła i blasku ognia odbitego w szczęśliwym spojrzeniu. A teraz zostałem sam ze świadomością tego, że straciłem go i nie mogłem pojawić się nawet na pogrzebie. Coś we mnie musiało umrzeć. Dziura ziejąca chłodem. Przekręciłem się na bok zwijając w kłębek, aby się nieco ogrzać.

  Musiałem zasnąć. Obudziłem się w ciemności, z kompletnie zdrętwiałą nogą. Zdawało mi się, że tuż obok mnie poruszało się jakieś zwierzę. Ostrożnie, delikatnie. Może sarna? Zaplątałem się w śpiworze i zajęło mi dłuższą chwilę zorientowanie się, gdzie się znajduję. To nie śpiwór. Nie las. No, i nawet nie sarna. To tylko M. nieudolnie usiłujący w miarę bezszelestny sposób przedostać się w kierunku toalety.

- Gdzie łazisz… – mruknąłem zaspany – Mamusia kazała już spać.

Przestraszył się. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie całkiem zdumiony. W końcu wymamrotał dość nieskładnie, że przeprasza, nie chciał mnie obudzić. Oczywiście, że nie chciał. To tylko mój czujny sen. Podniosłem się, by zaczerpnąć nieco wody. Uff, całe 1,5 litra. Rozmasowując obolałą nogę pomyślałem tylko jeszcze o tym, że nigdy nie widziałem tak pokracznej sarenki. Maszkara. Uśmiechnąłem się pod nosem.


Dwa głosy.
Opublikowano 3 lipca 2016, autor: Czarny.   

   Deszcz rozpadał się milionami kropel. Wsłuchiwałem się w ten monotonny szmer podobny do odgłosu trzepotania tysięcy skrzydeł. I nagle pomyślałem o szumie należącym do zupełnie innego deszczu. Takim, który targa wszystkim, niby trzęsienie ziemi. Takim, który zamienia świat w piekło, a pochodzi jedynie od drugiego człowieka. Do mych uszu doszedł odległy pomruk burzy i zdawało się, że już czekam na to, co mogłoby wówczas nastąpić. Ogłuszająca eksplozja. Wzbijające się w górę języki ognia, który strawi wszystko na swojej drodze. Nic nie mogłoby ocaleć. I prawie poczułem swąd palonego mięsa.

                                                                                               ***

   Wypłoszyłem go. Przyłożyłem głowę do poduszki, lecz sen nie przyszedł. Uciekł. Zamiast niego przybył do mnie niepokój. W nim szepty niedokończonych rozmów, niewyraźne obrazy w głowie. Rzucałem się w łóżku, kiedy odezwał się głos mojego rozsądku. Chłodny, opanowany.

To nie ma sensu. – nie po raz pierwszy zapewniał – Nie ma sensu się torturować.

Powoli podniosłem się. Cały spocony, w wymiętej pościeli. Cisza. Cholerna cisza. Wszyscy spali, tylko ja znowu szarpałem się sam ze sobą. Ile to już minęło bezsennych nocy, ile zdarzyło się nagłych zrywów z przyspieszonym oddechem, a nawet krzykiem?

Byłeś dzielny. – rozsądek nie dawał za wygraną.

Raczej głupi. – odpowiedziałem gniewnie.

Nie miałeś na to żadnego wpływu. Też mogłeś zginąć.

Poważnie? – warknąłem na samego siebie.

Czas już zrozumieć, że są takie rzeczy, na które nie masz wpływu.

Wstałem. Jak mam słuchać kogokolwiek, skoro samego siebie nie mogę znieść? Zachciało mi się palić i skierowałem swe kroki do toalety (nie będę przecież wędrował nocą gdzieś dalej).

   Zawahałem się, zanim opuściłem toaletę. Przystanąłem na chwilę kładąc dłoń na klamce. Robiąc to odnosiłem niejasne wrażenie, że ktoś lub coś znajduje się tuż za nimi. Zdawało mi się, że po drugiej stronie coś nieznacznie zaszurało. Kurwa, tylko nie znowu to szuranie. Znieruchomiałem. Natężyłem słuch, jednak przez dłuższy czas słyszałem wyłącznie własny oddech i bicie serca.

Coś tam jest. – podpowiedział jeden głos.

To niemożliwe. – odpowiedział ten drugi.

Jest tam… – upierał się pierwszy.

Co najwyżej jakiś człowiek.

Chcąc nie chcąc, nacisnąłem klamkę i otworzyłem drzwi. Ogarnąłem nerwowo całe pomieszczenie. Był tam. Stał w mroku wlepiając we mnie swoje wyłupiaste ślepia. M. jak Maszkara.

- Kurwa… – mruknąłem z ulgą i  pomyślałem, że rzeczywiście stałem się zbyt nerwowy. Cóż, przynajmniej to nie była wyłącznie moja schiza, wytwór chorej wyobraźni.

- O, też nie śpisz? – nie, kurwa, lunatykuję – Jest gorąco.

- Gorąco? – powtórzyłem z przekąsem – Co ty nie powiesz.

- Paliłeś? – pociągnął nosem.

Twoja spostrzegawczość mnie zdumiewa – pomyślałem. Jednak nie zadałem sobie trudu, żeby mu odpowiedzieć.


Dystans.
Opublikowano 9 lipca 2016, autor: Czarny.   


   Od dłuższego czasu nie czuję się najlepiej. Zmuszam się do racjonalnego myślenia. Usiłuję ułożyć precyzyjne i możliwe do wykonania plany, które będą w stanie utrzymać mnie w ryzach. Tymczasem nie potrafię zapanować nad chaotyczną gonitwą myśli i obrazów w głowie, które wytwarza mój własny umysł. I ta męczliwa, narastająca senność.

- … a to jest Tomek. – głos M. niemrawo przywołuje mnie do rzeczywistości. Wiem, znowu M., jednak cóż począć kiedy dzielimy wspólną celę. Tzn. salę.

Dopiero teraz odwracam wzrok od okna i zerkam na gościa. Młody chłopak o wyglądzie bardzo grzecznego prymusa. Nieskazitelnie ułożona fryzura, schludna koszula, okulary nadające dość dziecinnej twarzy inteligentny wyraz. Aby uczynić zadość moim nawykom rzucam jeszcze szybkie spojrzenie na czyste paznokcie oraz przyzwoite obuwie. Porządny, choć pozory mylą. Czyżby jeszcze jeden braciszek? Zdaje się, że zbyt długo przebywam już w towarzystwie M., bo odgadł moje myśli.

- Patryk to mój kuzyn – wyjaśnia.

A jednak, rodzina. Chłopak wita się ze mną bardzo grzecznie. Bez słowa wyciągam do niego rękę. I tutaj kolejny sprawdzian – nienawidzę ludzi, którzy nie potrafią uścisnąć dłoni. I prawie warczę, śnięta ryba. Nie mówię „dzień dobry”, ale spojrzenie sąsiada zdaje się tłumaczyć kuzynowi – nie przejmuj się, on tak ma. I dobrze, niech zajmą się sobą.

Sięgam po kubek z zapomnianą kawą, która zdążyła już przestygnąć i udaję, że jestem całkowicie pochłonięty lekturą rozłożonej przede mną gazety. Przyznaję, że jest to dość przesadzony kamuflaż. Kogo byłaby w stanie aż tak bardzo zainteresować Gazeta Pomorska? Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że podsuwają ludziom chłam. Same głupoty i absurdy odwracające uwagę od rzeczywistych problemów.

Mimo woli słyszę ich rozmowę. Matura. Wydaje mi się, że chłopak wygląda młodziej niż przystało na maturzystę. A może sam byłem takim dzieciakiem? Nie tak dawno temu Młody opowiadał mi o swoich studiach. Teraz z kolei na tapecie znalazły się maturalne przeżycia. To dziwne, jednak ogarniają mnie z początku niezrozumiałe odczucia. Brak czegoś. Żal. Nostalgia? Za czym miałbym tęsknić, do cholery?

I nagle dociera do mnie za czym zatęskniłem. W żadnym wypadku nie jest to dzieciństwo, szkoła, ani też okrutny czas dojrzewania. To ja sam, uboższy o 25, a może nawet 30 lat gorzknienia. Już wówczas żyłem z piętnem. Zawsze poważniejszy od rówieśników, pozbawiony pewnej beztroski i tej czystej, dziecinnej radości. A jednak mniej rozgoryczony niż teraz i mimo wszystko bardziej ufny w innych ludzi. To nawet zabawne, że przypominam sobie teraz zainteresowanie koleżanek, chyba tę roztaczającą się aurą tajemniczości i niedostępności. I złość kolegów, którym nie mogłem wytłumaczyć, że nie mam zamiaru odbijać którejkolwiek z nich. Wojtek mawiał, że urzekł go „przenikliwy wzrok intelektualisty ukrytego przed światem w zbroi z dystansu” (taki człowiek musiał mnie w sobie rozkochać). Nawet na początku służby wiele osób było przekonanych o tym, że pod nienagannym mundurem i zasadami kryje się wrażliwy i w gruncie rzeczy dobry człowiek. Stare dzieje. Zdążyłem się trochę zestarzeć, drogi z wieloma osobami rozeszły się ostatecznie. Na dobrą sprawę już niewielu pamięta mnie jako młodego i idealistycznego. Nawet jeśli tak jest, to widzą zmianę jaka we mnie zaszła. Reszta na ogół nie ma podstaw, aby podejrzewać mnie o krycie czegokolwiek więcej pod płaszczem chłodnego dystansu. To już dawno przestało stanowić moją ochronę. Teraz to jest część mnie, której nie sposób zdjąć i schować w szafie. Dawniej potrafiłem to zrobić. Myślę, że właśnie za tym zatęskniłem.

- Muszę iść do toalety. – jakże cenna informacja M. wyrywa mnie z zamyślenia – Tylko uważaj na tego pana, potrafi zagadać na śmierć, prawda?

To chyba ma być żart, jednak nawet nie uśmiecham się w odpowiedzi. Dzieciak natomiast patrzy na mnie zupełnie tak, jakby wolał udać się do toalety razem z kuzynem, niż zostać ze mną. Słusznie, ugryzę.  


Powrót.
Opublikowano 13 lipca 2016, autor: Czarny.   


   Czasem czuję się emocjonalnym kaleką. Kaleką wykluczonym z życia zarówno zawodowego, jak i społecznego. I jest to kalectwo gorsze niż poskładany kręgosłup, czy noga. Wieczne rozpamiętywanie tego, co było oraz brak umiejętności radzenia sobie w pełni z tym, co jest nie pozwala mi w sposób należyty odczuwać szczęścia, czy radości. Tak po prostu, zwyczajnie. A przecież ostatnie dni stanowiły dla mnie bardzo pozytywne chwile. Otrzymałem wypis. Nareszcie. Po tak długim czasie, kiedy zobowiązany złożoną obietnicą i zdroworozsądkowym myśleniem tkwiłem w szpitalu myśląc, że to jest jakieś dożywocie. Ordynator nie miał już w zanadrzu żadnego „ale”, które by mnie tam dłużej zatrzymało. Wypis do ręki, kilka postanowień i z pomocą kuzynki do domu. Jeszcze nie do lasu, choć niemal natychmiast do ogrodu. Z dala od miejskiego zgiełku, z płucami pełnymi zapachu wolności. Powróciłem do znanych kątów, do moich dziewczyn (psic), własnego łóżka, w którym sen okazał się być dla mnie nieco łaskawszy. Naprawdę bardzo za tym wszystkim tęskniłem. I chyba nawet byłem nie tyle zadowolony, co autentycznie uradowany. Tak, tak, ten Czarny ponurak mimo pewnych obaw i wątpliwości cieszył się powrotem do domu. I nawet przekomarzanie się z kuzynką i jej mężem było jakieś inne. No, przecież musiałem nieco pozrzędzić („nie traktuj mnie jak pierdolonego kalekę”, „jedź szybciej”, „musisz tyle gadać, babo?”). Ale to wszystko w dość luźnej atmosferze, może czasem z pewnym grymasem podobnym do półuśmiechu (potrafię).

   Nie jestem sam, bowiem jedno z postanowień zakładało utrzymywanie stałego kontaktu z ludźmi. Po to, bym nie zdziczał w samotności. Trzymam się tego, jednak wieczorem z ulgą witam ciszę i spokój. Wyperswadowałem im konieczność pozostawania u mnie na noc, na szczęście. Wystarczą psy i obecność Wadery. A jednak, kiedy pierwsze emocje opadły wróciło zamyślenie. Nie jakiś ogromny, wszechogarniający smutek, ale pewne przygnębienie wzbudzone powrotem do rzeczywistości. Trochę zezłościłem się z tego powodu na samego siebie. O to, że nie potrafię tak zwyczajnie się cieszyć, tylko ledwo wróciłem i już zaczynam szukać dziury w całym. Nie chcąc się temu poddać powoli ruszyłem do ogrodu. Tam też spędziłem najwięcej czasu, siedząc, całkiem wygodnie leżąc, czy też oddając się zabawie z psami. Zastanawiałem się również nad tym, czy faktycznie mogę to wszystko przerobić z pomocą „psychola” (terapeuty) i żyć w miarę normalnie. Bez wiecznego bólu i lęku, może nawet czasem z uśmiechem. Nie czuć się więcej sprowadzonym do kawałka mięsa, na którym wypala się znamię. Bez przerwy, bez gojenia się ran. Zupełnie, jakby ktoś przykładał rozgrzane żelazo sprawiając ból, do którego można w pewnym stopniu przywyknąć, lecz nigdy przestać czuć ani zapomnieć.

   Z zamyślenia wyrwał mnie „dotykacz” (rehabilitant), który nieśpiesznie zbliżył się do mnie, kładąc dłoń na moim ramieniu. Zrobił to bardzo ostrożnie. Po tylu godzinach wspólnych ćwiczeń i masażu zdążył już się przekonać o tym, jak bardzo wrażliwy jestem na niespodziewane dotknięcia. Lekko drgnąłem, nie odwracając się do niego.

- Wszystko w porządku, poćwiczymy? – zapytał spokojnie, a ja zdziwiłem się, że jest już ta godzina.

- Jasne, w porządku. – odparłem już bez namysłu – Poćwiczymy.

Od skąpca i psychicznego lenia.
Opublikowano 28 lipca 2016, autor: Czarny.   


   Ogarnęła mnie pewna niemoc. Nie tyle fizyczna, co psychiczna. Skąpię słów zarówno tych mówionych, jak i pisanych. Wadera dzielnie walczy o każdy strzępek informacji wydobytych ode mnie. Od lat. Dość wytrwale, jak na wyleniałą Waderę. Cóż, miało być bez prywatnych wycieczek na blogu, ale nic na to nie poradzę, że stanowi ona dla mnie tak wielkie wsparcie. Właściwie za dzisiejszy wpis możecie jej podziękować.

   Krótki raport. Rehabilitacja w toku. Ból umiarkowany, do zniesienia przy mniejszej dawce leków, niż początkowo. Chodzę, oczywiście z pomocą kul. Są to dość krótkie dystanse – ogród zamiast lasu, jednak to i tak jest dobrze. Dalej niestety musi być wózek, na szczęście rzadko wybieram się gdzieś dalej. Zero alkoholu, jak przystało na tak grzecznego faceta, jak ja. Dawka leków „na mózg” stopniowo zwiększona + uspokajacze. O tej sferze nie chcę w tej chwili zbyt wiele pisać. W dniu wczorajszym przeżyłem spotkanie z „psycholem”. To wystarczy. Żaden z nas nie ucierpiał, jednak znowu zaczęły mi drżeć ręce. W pewnej chwili poprosiłem go o wodę, którą mi przyniósł. Podniosłem szklankę do ust dwoma rękami, aby mieć pewność, że jej nie rozleję. I wypiłem połowę jednym haustem.

   Nie poddaję się, ale czuję się zmęczony. Odwiedzającym osobom dziękuję za pamięć. I cierpliwość.


Przepustka.
Opublikowano 24 września 2016, autor: Czarny.   


   Początkowo źródło strachu zdawało się być niesprecyzowane. Mimo podejmowania niezliczonych prób pozbycia się go, i to najlepiej raz na zawsze, czułem jak oblepia mnie swoimi mackami ze wszystkich stron. Pierwotnie przypominało to lekki dreszczyk. Taki, który niespodziewanie przebiega po ciele człowieka po to, by równie szybko zniknąć. Wkrótce jednak ogarnęło mnie zimno i nie mogły temu zapobiec nawet ciepłe promienie sierpniowego słońca. Wmawiałem sobie, że przyczyną lęku są jedynie obawy przed przyszłością oraz idącymi za nią nieuchronnymi zmianami, czy też walką, którą właśnie na nowo podjąłem. To wydawało się mieć sens, jednak w istocie pozostawało kolejnym kłamstwem.

   Z dna świadomości poderwały się i ruszyły do boju najgorsze koszmary. Wszystko to, co w chwilach ogromnego stresu zostało zepchnięte do głębokich rowów i tam też skrzętnie przechowywane pod stertą gruzów. Pragnąłem pozbyć się wszystkiego, co było jego przyczyną, zapomnieć. Lekarstwa na zapomnienie okazały się gówno warte. Co prawda lata ucieczek niemal pozwoliły mi wmówić samemu sobie, że nie pamiętam – teraz to wróciło.

   Zawładnęła mną bezsilność i zupełnie poddałem się lodowatemu powiewowi głębokiego, dziecięcego strachu. I hańby. Uczucie było na tyle potężne i realne, że stopniowo przywołało na myśl to wszystko, czego nie miałem odwagi sobie przypomnieć. Wraz z narastającą paniką obudził się w głowie huczący, doprowadzający do szału głos. Głos ojca, którego dawno wyciąłem i nie miał prawa być we mnie. Jego ścierwo powinno gnić z dala ode mnie. W miejscu, w którym wylęgł się ten potwór, grasował i zdechł. Reakcja była tak gwałtowna, że poczułem słodki posmak w ustach, natychmiast nabiegła ślina, a żołądek skurczył się boleśnie.

Nie przypomnę sobie, nie mogę.

Musisz sobie przypomnieć.

Nie powinienem, nie wolno mi…

Musisz.

Nie! Zostanę ukarany…

Musisz.

   A kiedy już sobie przypomniałem poczułem się bliski szaleństwa. Zacisnąłem powieki zupełnie, jakby mogło mnie to uchronić przed niechcianymi obrazami pojawiającymi się w głowie. Zdaje się, że mówiłem coś, łkając jak małe dziecko. Właśnie dziecko, nie mężczyzna i nie żołnierz. Po prostu dziecko. Takie, jakim byłem wówczas. Poprzez chaos bezładnych myśli oraz walenie serca odbijał się jednak cichy głos rozsądku. Na pół przeświadczony o tym, że kiedy otworzę oczy koszmar powróci, zmusiłem się do racjonalnego działania. Zgłosiłem się do psychiatry, który ulokował mnie w szpitalu. Oddział Psychiatryczny, naturalnie.

   Depresja. Lęk. A w końcu agresja. Stany, które wolałbym dzisiaj zbyć milczeniem. Począwszy od potwornego strachu, poprzez niekontrolowane wybuchy nienawiści wiążące się w izolatką, skończywszy na bardzo powolnym procesie akceptacji. Na dzień dzisiejszy jest… Zdaje się, że wciąż początek drogi, choć za pomocą leków i terapii udało się nieco wyciszyć emocje. Mimo, że oporny ze mnie pacjent, to współpraca z „psycholem” powoli postępuje. Osobiście za największy mój sukces uważam to, że odgrzebane z dna koszmary w pełni ujrzałem i nazwałem – pierwszy raz w całym moim życiu. Fizycznie znacznie lepiej. Przyznam bez bicia, że początkowo zaniedbałem ćwiczenia (komu chciałoby się ćwiczyć, kiedy pora umierać). Nie mniej jednak znowu zabrałem się uczciwie za rehabilitację i jakoś tam łażę z pomocą kul.

   W domu nadzór ze strony kuzynki. Broń skonfiskowana przez A. Cóż, chociaż nóż mam pod ręką, mogę szeroko otworzyć okno, a nawet znajdę prąd – i nie wyrządzę przy tym nikomu krzywdy (pisk psic zgniatanych w przypływie czułości nie liczy się).  Przepustka za dobre sprawowanie trwa do godziny 20:00 w niedzielę. Co dalej, nie wiem. Wszakże świr ze mnie, być może któregoś dnia postanowią mnie zamknąć na zawsze. W razie czego Wadera Was powiadomi. Dziękuję za pamięć, odezwę się kiedy znowu będę mógł.

.
Opublikowano 8 października 2016, autor: Czarny.   


   W mojej głowie rozległ się krzyk, który narastał, to znów cichł. Zbudziłem się gwałtownie i usiadłem prosto. Minęła dłuższa chwila zanim uświadomiłem sobie, że to wycie jest tylko wiatrem za oknem. Zdawał się być on przerażająco znajomy i wdzierał się do mojego umysłu. Odrzuciłem pościel, mimo zimna byłem mokry od potu. Kilka głębszych oddechów. Tępy ból głowy powoli ustępował i dochodziłem już do siebie. Żaden krzyk, co za głupstwo. A jednak już wtedy po raz pierwszy poczułem, że coś jest nie tak, że coś się stało. Czułem to, choć nie mogłem tego wiedzieć.

   Teraz wiem już na pewno i wcale nie jest mi z tę wiedzą lżej. A., mój przyjaciel. A. nie żyje. Czy to był jego krzyk? W głowie chaos.

- O czym teraz myślisz? – „pytał psychol”.

- Myślę o nim…

   Jakieś dwadzieścia lat temu. Siedziałem zgarbiony na krześle zupełnie tak, jakbym wciąż jeszcze nie wyszedł z knajpy. A. musiał z daleka czuć tę woń alkoholu. Już wówczas mógł mnie udupić. Wymagający skurwiel. Świętoszek, dla którego zasady stanowią priorytet. Kawał chuja. Tak o nim myślałem, ale któż z nas nie myśli w ten sposób o przełożonych, którzy wymagają od nas czegoś więcej. Zdążyłem nawet pomyśleć, że jestem do niczego i zasługuję tylko na ten opierdol. Jednak A. milczał i kiedy po dłuższym czasie podniosłem wzrok, nie dostrzegłem w jego twarzy cienia złości, ani nawet pogardy.

- Jesteś zmęczony. – stwierdził – Nie masz jeszcze dość?

Wciąż milczałem nie wiedząc, co powiedzieć. Przygotowany na opierdol znieruchomiałem pod jego bacznym, aczkolwiek łagodnym spojrzeniem. Zdecydowanie dostrzegłem w nim człowieka, i to nie byle jakiego.

- Nawet nie wie pan (wtedy jeszcze pan…) jak bardzo. – wykrztusiłem w końcu.

- Coś tam wiem. – A. wyjął kluczyki z kieszeni, a na moje pytające spojrzenie dodał rozkazującym tonem – Zbieraj dupę. Odstawię cię. Doprowadź się do porządku i odpocznij, punkt 5 stawiasz się u mnie. Trzeźwy.

- Ale…

- Jakie, kurwa, ale. Już.

- Mój samochód…

- Pojebało go, kurwa. – mruknął – Nie pociągnę cię do odpowiedzialności. Robię to pierwszy i ostatni raz, pamiętaj. Ale nie przeginaj, kurwa, za kółko ciebie nie puszczę.

Jak powiedział, tak uczynił. Nazajutrz zgłosiłem się punktualnie. Przez długi czas zgłaszałem się codziennie. Nie raz go jeszcze wyzwałem w duchu od skurwieli, kiedy katował mnie treningami, jednak dyscypliną przypomniał mi o czymś bardzo ważnym. Nie muszę być taki, jak ojciec.

                Później… Straciłem Wojtka, moją miłość. Znajdowałem się daleko od domu i w środowisku, któremu nie miałem prawa pokazać jak bardzo cierpię. Jasne, czasem krążyły o mnie plotki, zwłaszcza wśród tych, dla których teraz ja byłem skurwielem – jednak nigdy nikt nie mówił o tym wprost, a i ja nie miałem ochoty zwierzać się na temat życia prywatnego. A. znowu pojawił się na horyzoncie. Wiedział, choć również nie nazwał tego po imieniu. W milczeniu poklepał po ramieniu. I dopiero niedawno, po latach wyznał, że przecież wie o mnie od dawna. Wystarczyło na nas spojrzeć. Nie odrzucił mnie, a wszelkie plotki tłamsił w zarodku.

              A kiedy posypało się zdrowie… Tak, pojawił się. Zaraz po pamiętnych wydarzeniach w Afganistanie już nie jako przełożony, tylko przyjaciel. Zjawiał się też później – z ofertą pracy, kiedy jeszcze się do tego nadawałem i z kopem w dupę, kiedy już się nie nadawałem. Uparcie przychodził, choć nie chciałem, by oglądał mnie w takim stanie. Na wózku, w psychiatryku. Był.

- I co czujesz? – nie dawał za wygraną.

- Ból. Kurewski ból.

                                                                                                   ***

   Pogrzeb odbył się z honorami. Na ten temat nie napiszę zbyt wiele, nie dzisiaj. Nie czułem się dobrze żegnając tak ważnego dla mnie człowieka. Spojrzenia znajomych, którzy dość nieumiejętnie ukrywali swoje zainteresowanie tym pieprzonym wózkiem bynajmniej mi nie pomagały. Po ceremonii bez słowa uścisnąłem jego żonę (bo co tu mówić) i poprosiłem kuzynkę z mężem, by mnie stamtąd zabrali. Wolałbym się schlać na umór, zamiast wracać z przepustki do szpitala. Cóż, wrócę. Dziś bardziej ze względu na obietnicę złożoną Waderze i na samego A., niż na siebie.

Zwyczajnie popieprzony.
Opublikowano 22 października 2016, autor: Czarny.   

- … bo ja już w sumie nie wiem.

- Czego nie wiesz? – zapytał „Psychol”.

- Jestem nienormalnie normalny, czy może raczej normalnie nienormalny?

- Hm… – zmarszczył brwi – Mogę odpowiedzieć na to pytanie prywatnie, nie jako twój lekarz?

- Mhm.

- Ty jesteś po prostu popieprzony. Tak zwyczajnie.

                                                                                                   ***

     Czas upływa zaskakująco szybko. Nie odczuwam pobytu w szpitalu tak dotkliwie, jak się tego spodziewałem. Owszem, na początku było ciężko. Nadal nie jest lekko, w końcu psychiatryk to nie są wczasy, a ja pracowałem na ten stan od dzieciństwa. Nie mniej jednak zaaklimatyzowałem się w miarę możliwości i przestałem uciekać, choć wciąż jeszcze wymykam się bliskim osobom. Jestem stabilniejszy mimo wracających lęków, zamiast agresji wybieram rozum. Śmierć A. stanowiła dla mnie niezłą próbę. Bolała… Wciąż boli. Straciłem przyjaciela, jednak nie poszedłem w dawne schematy – jasne, że bym się nachlał, a potem znalazł w jeszcze głębszym dole. Tymczasem przeżywam to tak, jak należy, na trzeźwo. Myślę, że A. ucieszyłby się z tego, zawsze przywracał mnie do porządku… Zresztą, nie tylko on. Ostatnio uczę się panować nad emocjami tak, by nie trzeba było mnie do niczego przywracać. Ba, odstąpiłem nawet izolatkę bardziej potrzebującym.

     Jestem tamtejszym weteranem, jednak E. przebywa na oddziale od niedawna. Od początku wyraźnie szukał zwady (i skąd ja to znam…?) Kręcił się, zaczepiał. Tamtego dnia większość pacjentów zebrała się w stołówce. Siedziałem nieopodal reszty, nieco na uboczu i jak zwykle w milczeniu obserwowałem otoczenie. Tak było w porządku – nikomu nie przeszkadzałem, nikt też nie przeszkadzał mnie i mogłem w spokoju siorbać herbatę. Dopóki nie pojawił się E., który wpadł jak poparzony.

- Co tu się, kurwa, dzieje?! – zawołał omiatając wszystkich wściekłym spojrzeniem. Zatrzymał wzrok na mojej osobie. Najwidoczniej kaleka wydał mu się stanowić najlepszy cel. – Patrzysz na mnie, kurwa.

- …

Nie byłbym sobą, gdybym nadal mu się nie przyglądał.

- Nie wkurwiaj mnie!

- …

Wciąż milcząc spiąłem się nieznacznie. Przełknąłem pojawiające się w głowie wulgaryzmy, jednak pozostałem w gotowości. Tymczasem E. popełnił błąd chwytając mnie za ramię. Zadziałał odruch bezwarunkowy – pchnąłem go tak gwałtownie, że natychmiast stracił równowagę i upadł na podłogę. Nawet jeśli nie jestem w szczytowej formie, gniew zawsze dodaje wystarczająco sił, by na przykład rozpierdolić mu głowę. Przez moment nawet wyobraziłem sobie, jak chwytam ją i uderzam o ścianę. Zobaczyłem pękającą skórę, kość wgniatającą się w mózg, krew. Dużo krwi. Zamknąłem oczy. Spokój, nakazałem sam sobie, pamiętaj o przepustce.

- Panie Tomku! – reakcja natychmiastowa, jednak już zbyteczna, gdyż znowu patrzyłem spokojnie – Co znowu, spokojnie…

- Ale to nie Szczurek – usprawiedliwiono mnie zanim zdążyłem zareagować – Ten facet jest agresywny.

- I potknął się, niezdara… – dodałem.

- Czy to prawda? – zwrócił się do E., który już zbierał się z podłogi dziko sapiąc.

- Jaki, kurwa, agresywny! On na mnie patrzył, kurwa, on mnie uderzył! Ja go, kurwa… Zajebie skurwysyna!

- Szczurek, zdaje się, że gość zajmie twoją klatkę.

- I chuj – mruknąłem – Niech idzie.

                                                                                                         ***

     I jestem na przepustce. Za każdym razem kiedy tu jestem zdaje mi się, że wszelkiego rodzaju bodźce atakują mnie ze wszystkich stron. Życie toczy się inaczej, chyba normalnie, bez szpitalnej kontroli. Są odwiedziny, śmiechy, rozmowy – ale przede wszystkim mnóstwo uczuć i emocji, które ostatnio odczuwam intensywniej. I zaraz słyszę w głowie odwieczne pytania – co teraz czujesz, co myślisz? Nie wiem, czuję się jakbym przerzucił się z czarno-białego filmu na kolory. Oczywiście świat nie ocieka barwami tęczy, jednak gdzieś zaczynam dostrzegać cieplejsze odcienie, nie tylko szarość. Czasami sprawia mi to przyjemność, innym razem stresuje, bo jest obce. Dzisiaj jednak cieszę się, że jestem w domu razem z psicami oraz tymi niezdiagnozowanymi wariatami. Chętnie też zajrzałem tutaj. Dziękuję, że o mnie pamiętacie. 



24.12.2016r.
Opublikowano 24 grudnia 2016, autor: Czarny.   

   Wigilia. Jakże nienawidzę tego czasu. Jestem w domu na przepustce i zastanawiam się w jaki sposób to przeżyć, żeby w ogóle przeżyć. W głowie majaczy mi coraz bardziej natrętna myśl o wódce. Naturalnie mam świadomość, że tego mi nie wolno. Siedząc z moimi psicami zatapiam palce w ich miękkiej, ciepłej sierści i to mnie nieco wycisza. Tak mi ich brakowało. Wierne, kochane… Przenoszę wzrok na krzątających się w pobliżu ludzi i mimowolnie zaczynam o nich myśleć z niechęcią. Są jak rak, który rozprzestrzenia się, niszczy, zabija. I szybko stopuję samego siebie. Jaki rak, kurwa? To jest kuzynka, która stara się jak może, żeby w domu było przyjemnie. I brat, specjalnie wziął urlop, żeby wcześniej przyjechać i wszystko przygotować. Jego narzeczona wcale nie musiała mu pomagać i znosić jakiegoś ponuraka. I Młody… Przecież już tu jedzie, żeby się ze mną zobaczyć zanim pojedzie z matką do swojej rodziny. Jaki to jest rak? Przypominam sobie, że Wadera (wstrętna baba) kazała myśleć o tym, co dobre. Oni stanowią dla mnie to coś niezaprzeczalnie dobrego… Nawet jeśli nienawidzę tej całej szopki. Z tą myślą podnoszę kości z fotela i pytam, czy kaleka może im w czymś pomóc. Chyba są zadowoleni, że w końcu się ruszyłem.

   Zaglądam też do Was i pewnie powinienem napisać jakieś życzenia, czy coś. Ale pierdolę, trochę mnie znacie. Życzenia nie są moją specjalnością, świąt nie lubię, nie mam potrzeby świętować urodzin jakiegoś Żyda. Jeśli komuś życzę dobrze, to czynię to bez specjalnej okazji. A resztę ścierwa niech trafi szlag, bez zbytecznej obłudy. Dzięki, że jesteście. Pozdrawiam ciule.


18.06.2017r.
Opublikowano 18 czerwca 2017, autor: Czarny.   


Żyję.

Bardzo krótko, choć jestem winny wyjaśnienia. Nie mam na nie sił.


Z mroku.
Opublikowano 19 czerwca 2017, autor: Czarny.   


(Jakoś w lutym)
Nie chciałem gości. Nie chciałem, by ktokolwiek wdzierał się do mojego świata. Oglądał mnie w takim stanie. Czasem czułem obecność Wadery, jednak nawet przed nią się wzbraniałem. Później coś się zmieniło. Nie dawano mi spokoju. Ktoś wciąż przychodził. Siadał obok, czasem kładł się, choć nie reagowałem wcale. Nie życzyłem sobie tego. Życie bez ciepła, w głębokim mroku wydało się być bezpieczniejsze… Czułem się zbyt obolały.

(Jakoś w kwietniu)
Nadal nie dawano mi spokoju, chociaż nie byłem – i nie jestem – im potrzebny. Na początku zachowywali się tak, jakby to zrozumieli, pozwolili mi leżeć w spokoju. Z czasem coraz rzadziej. Mimo prób odpierania ciepła trudno było się skoncentrować na czymś innym. Ciągnęło do rzeczywistości. Kobiece ciepło szybko zastępowało inne. Najłatwiej było się oprzeć ciepłu Młodego, bo on też przeze mnie cierpiał. Najtrudniej bratu. Ten bywał najrzadziej, a jednak oddziaływał najsilniej. Nie musiał nic mówić, a ja nie musiałem sprawdzać, by wiedzieć, kto przyszedł. Inni próbowali ze mną rozmawiać, jednak łatwiejsze okazało się czytanie książek. W większości nie słuchałem tego, czasem jedynie zaczynałem tęsknić.

(Maj)
Spośród wielu niezrozumiałych słów zacząłem pojmować sens.
-”Silny nie bał się słabszego, a słaby nie ustąpił silniejszemu. Skarżyć nie wolno, odegrać się wolno (…)”
Po raz pierwszy odwróciłem twarz ku osobie zakłócającej mój spokój.
-”Boso, ale w ostrogach”… – wychrypiałem.
- Tak! – na twarzy Młodego zdumienie zmieszane (chyba) z nadzieją – Poczytać ci jeszcze?

(Czerwiec)
Wychyliłem się z mroku. Ciepło ogrzewa wątłe ciało wystawione na promienie słońca. Po raz pierwszy od miesięcy. Gdzieś do głębi przedzierają się pojedyncze iskry. Wciąż chłodno, wciąż daleko. Jednak jestem, piszę.

Coś.
Opublikowano 11 listopada 2017, autor: Czarny.   


„Napisz coś” – łatwo powiedzieć. Dzięki bogom hasło zapisane, inaczej nawet bym nie próbował. Zalogowany, pisać jeszcze potrafię, to… Coś?

Nasuwa mi się tylko jedna refleksja – skoro ostatnim razem wychylałem się z mroku, to dokąd wróciłem? Bo to nawet nie jest czarna dupa, w dupie przyjemniej.

Komentarze

  1. Wydaje mi się, że w jakiejś częsci Cię rozumiem - doświadczyłem straty, może nie takiej ostatecznej jak Ty, ale jednak podobnej, więc do pewnego stopnia pojmuję.
    Świetnie piszesz. Masz dar potoczystej narracji i wyczucie w przeplataniu jej retrospekcjami oraz dialogami. To niemal gotowa książka.
    Czytam od początku próbując zrozumieć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uhm... Mogę tylko życzyć powodzenia, jeśli masz zamiar przebrnąć przez te brednie.

      Usuń
    2. A dziękuję, taki właśnie mam zamiar:)

      Usuń

Prześlij komentarz